Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Dopadła go tam Katarzyna. Łap za kark! Ale się jakoś wyrwał. Sunie przed siebie, a mierzy ku furtce. Już miał szmyrgnąć w ulicę. Wtem furknęło mu coś nad głową. Obejrzał się. I to go zgubiło. Bo trzewik Katarzyny trafił go w kark, odbił się od Bursztyńsia i bęcnął w parkan. Długo trwało, zanim Katarzyna pozbierała bieliznę z ziemi, otrzepała z piasku, a dobrze utytłaną w błocie zabrała do przepiórki. Pucunio przez cały ten czas siedział jak trusia w kąciku pomiędzy drwalką i parkanem i nie pokazywał się wcale. Wyglądał tylko ostrożnie jednym okiem, co i jak. Nareszcie kiedy Katarzyna poszła do kuchni i drzwi się za nią zatrzasnęły, Puc wysunął się z kąta. Suchego włoska na nim nie było. A do tego ten ohydny zapach mydlin. Aż mu się mdło zrobiło, gdy sam siebie powąchał - Od razu wiedziałem, że ten smarkacz, ten szczenią! Bursztyn wplącze mnie w jakąś awanturę - wyrzekał - Jak to mnie czuć! Ze dwa tygodnie nie będę się mógły pokazać w żadnym psim towarzystwie! Rozglądał się po podwórzu. Szukał czegoś, w czyn by się mógł wytarzać. Ale, jak na złość, nie było pod ręką nic takiego, co stanowi psie perfumy. Ani zdechłej myszy, ani ptaka, nic. Zobaczył w kącie trochę zgniłej marchwi i kartofli, których Katarzyna nie zdążyła zakopać pod winogronami. - No, to Jeszcze jako tako pachnie! - powiedział sobie i nuż się tarzać. Wytarł się tak, że mu się sierść zlepiła w strączki. Powąchał, kichnął i szepnął: - Teraz to można wytrzymać! Tylko dobrze by było wytrzeć się o co. Na sznurze wisiały koszule i kołnierzyki. - W sam raz dla mnie - zdecydował Puc i przeszedł raz między bielizną, przeszedł drugi. Za każdym razem na koszulach zostawały brudne smugi, a kołnierzyki wyglądały tak, jakby je kto zamoczył w kawie. - Teraz się warto przespać! Ale lepiej Katarzynie zejść z oczu. Pranie! Nic dziwnego, że zła. Idźmy do ogrodu. Poszedł. A tam pod oknem rosły rdesty, takie dość rzadkie kwiaty, które świeżo sprowadzono z Warszawy. Pucunio spojrzał w tę stronę i zdecydował, że miejsce dla niego jak ulał. Położył się. Ale że młode pędy rdestów kłuły go w boki, więc wstał. ' - Zawsze tam, gdzie najlepsze miejsce do spania, muszą rosnąć dzikie, chwaściska. Kłuje to, że wytrzymać nie można - pomrukiwał ze złością, bo mu się potężnie na sen zbierało. I teraz zabrał się do oczyszczenia miejsca. Szarpnął jeden młody pęd - wyrwał, targnął za drugi, trzeci. Czego nie mógł wyrwać, to zdeptał albo połamał. Nareszcie urządził sobie legowisko jak się patrzy. Umieścił się wygodnie, ziewnął i zaraz zasnął. Zrazu spał jak kamień, nic mu się nie śniło. Ale po pewnym czasie poczęły mu się marzyć przygody z kością. On goni Bursztyna, Bursztyn ucieka tak prędko, że Puc ani rusz nie może go dogonić. Na próżno majta nogami przez sen i poszczekuje cicho, tak jakby jęczał. Biegnie, biegnie, aż tu nagle Bursztyn frru! w górę! Przygląda mu się Pucunio zdziwiony i dopiero teraz widzi, że to nie Bursztyn. I nie wróble! Ale motyl! Macha skrzydełkami, macha. Skrzydła stają się coraz większe, czerwienieją, nabierają plam czy pasów. Co to? Toż to Katarzyna fruwa w powietrzu! Jeszcze tego brakowało! Jak tu się przed nią ukryć! Kręci się po podwórzu biedny Pucunio, jak może, a Katarzyna wciąż nad nim ścierką wywija. - Aj! - jęknął przez sen i obudził się. Rozejrzał się dokoła, Katarzyny wprawdzie nie zobaczył w powietrzu, ale spostrzegł, że go coś w bok uwiera. Ostatnia żywa gałązka rdestu. Uciął ją zębami przy samej ziemi, obrócił się na drugi bok i znów zamknął oczy. Przyśnił mu się wtedy sen rozkoszny. Zdawało mu się, że jest przed sklepem rzeźnika, tego, do którego Katarzyna zawsze chodziła po mięso. Rzeźnik był gbur i człowiek z gruntu nieużyty. Nigdy nie pozwolił wpaść psom, choćby na jedną chwileczkę, do jatki. A tym razem nie tylko nie zauważył Puca, jak się wkradł za Katarzyną, nie tylko nie krzyknął na niego, nie złapał za kark i nie wyrzucił za drzwi, ale udawał, że nie widzi, jak Puc łasuje z niecki te ochłapy, te zrzyneczki rozkoszne, na które wszystkim psom z okolicy ślinka ciekła do pyszczków. Rozżarł się Puc, o Bożym świecie nie wie! Wtem wpada do jatki Karo. Buldog. Potwór. Zacięty wróg Puca i wszystkich psów w mieście. Puc do niego. Karo w nogi. Łapać go! Wypadły na rynek. Ale co to? Jakieś kamienie lecą z góry. Jeden, drugi, trzeci. Oj, boli, boli! - Ajajaj! - krzyczy Puc, otworzył oczy, spojrzał i jak szalony skoczył przed siebie z podwiniętym ogonem. Nie oparł się aż na ulicy. Obejrzał się za siebie. Katarzyna jeszcze mu wygrażała kijem. - Dam ja ci, nie bój się. Weźmiesz ty za swoje. Tylko przyjdziesz do domu - obiecywała psu