Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Nawet sta- ry dziadzio z Mąchocic, który krytykował ich twarde łoża i mówił bajkę o Sowizdrzale, siedzi w pierwszym szeregu, dłonie wsparł na główce rzeź- bionej hiski, pyka fajkę, rusza wąsami. Drużyna ma już swoich zwolenni- ków. Ma też antagonistów krytykujących ostro, ale przyglądających się z zainteresowaniem. Czy jest wśród nich Leśne Oko? - myśli Andrzej Wróbel. - Dziwne, tajemnicze zjawisko krążące dniem i nocą wokół obozu, jak duch Puszczy Jodłowej... W tej samej chwili gąszcz dębów po drugiej stronie wąwozu przecięły blaski światła. Zapowiedź sygnalizacji. Więc jest. Przyszedł. Ale czy się pokaże? Czy pozwoli się rozpoznać pomiędzy ludźmi? Jak odgadnąć, który to z nich sygnalizuje? Czuwaj! Kochane chłopaki, jak się macie! Zapomnieliście wystawić wartę przeciwpożarową. Andrzej Wróbel sygnalizuje szybko, nie tak szybko jednak, jak Leśne Oko: - Zapraszamy na ognisko! - Już idę. - Poznamy się chyba? - Może... - Bardzo tego pragniemy. Światła ustały. Andrzej Wróbel obserwuje wąwóz, ale nikt nie nadcho- dzi. Bochenek mówi głośnym szeptem. - Jakaś Goplana kusi naszego drużynowego. Mogę się założyć. Wybucha śmiech. I znowu głos Bochenka: - Zobaczycie. Oko mu zbieleje, kiedy się wyjaśni, że Leśne Oko to dziewczyna. W tej chwili na teren obozu weszły trzy wspaniałe druhny z obozu żeń- skiego. Jedna zajęła się przeczesywaniem grzywki, druga spinała klamrą węzeł włosów, trzecia poprawiała "koński ogon". Bochenek parsknął ci- cho i dyskretnie: - Widzicie! Udają, że żadna z nich. Andrzej Wróbel odwrócił się. - Nie, mój drogi. Leśne Oko to mężczyzna. Poznam go, choćbym tu miał czekać aż do grudnia. Tymczasem zapalajmy ognisko. Trzask iskier lecących po wyschłym igliwiu, pierwsze skoki płomienia, zapach dymu - czar ognia zaczyna działać. - Wiesz - mówi poważnie Dąbrowski do Longinusa - ta chwila nie może się z niczym równać. - Aha! - Przez cały rok czekam na obóz harcerski. Wtedy myślę najczęściej o wieczornej godzinie, kiedy siadamy wokół ogniska. - Aha! - To jest mocniejsze nawet niż odsłanianie się kurtyny w teatrze, na chwilę przed przedstawieniem. - Aha! Longinus jednym uchem słucha wynurzeń Dąbrowskiego, drugim chwyta melodię piosenki i ochryple porykuje sobie kilka sylab między je- dnym i drugim "aha". Chłopcy śpiewali: Jak dobrze nam zdobywać góry... To jest hasło. Wśród harcerzy zaczyna się ruch. Białe Foki zmykają poza krąg światła i gnają do namiotów. Zanim umilkną wszystkie zwrot- ki, oni muszą być gotowi do występu. Księżycowe światło pozwala zgro- madzonym przy ognisku widzieć biały czworobok, niesiony za drzewami najbardziej cienistą drogą. Te zabiegi budzą ogólne zainteresowanie, za- równo druhowie, jak i goście zerkają w tamtą stronę, czekają pełni napię- cia. Wreszcie pieśń milknie. Na pustą przestrzeń między ogniskiem i pu- blicznością wbiega Korek. Objąwszy rękami własny brzuch, wykrzywia usta, kiwa się w boleściach i wędruje naprzód. Od czasu do czasu jęczy boleśnie: - Ooooo! Oj, oj, oj, oj! Ooooo! Tymczasem ognisko przygasa trochę. Drużynowy Felek nie dokłada gałęzi, bo Foki muszą wystąpić w ciemnościach. Zza świerka wychodzi tyczkowaty, wysoki Bochenek. Ubrany jest w biały fartuch lekarski. - Co pacjentowi dolega?-pyta "lekarz". - O! Oj, oj, oj. Ooooo! Oj. Boli! - Gdzie? Proszę określić miejsce. - Tu! Tu, tu, tu. - Skąd pacjent przybywa? - Z obozu harcerskiego na zboczu Diabelskiego Kamienia. - Co pacjent jadł ostatnio? - Co się dało. Niedużo. Raczej mało. O! Oj, oj, oj! - Proszę przygotować salę operacyjną. Zaraz się przekonamy, co pacjentowi zaszkodziło. Chłopcy błyskawicznie wnoszą rodzaj ekranu z prześcieradła, przymo- cowanego do drewnianej ramy. Sadzają Korka na pieńku za ekranem i włączają za nim elektryczny reflektor wypożyczony od oboźnego. Na ekranie widać profil pacjenta. Doktor zbliża się do niego, wysoki, pochy- lony. Jego sylwetka rysuje się także doskonale. - Proszę otworzyć usta! Proszę powiedzieć "aaa". Proszę pokazać ję- zyk! Śmiech publiczności to dowód, że widać wszystko znakomicie. - Proszę nie zamykać ust. Proszę zamknąć oczy - mówi Bochenek i posypuje głowę chorego talkiem z tekturowego pudełka. - Pacjent usypia - melduje sanitariusz. - Rozpoczynam operację! - woła lekarz. Wyciąga rękę w stronę rozwartych szeroko ust Korka, przesuwa ją za jego głowę, chwyta podany z dołu przedmiot i ciągnie do góry zważając pilnie, żeby na cieniu wydobyć tę rzecz jakoby z otwartych ust pacjenta. Najpierw zjawia się wielki kuchenny haczyk i budzi ogólną wesołość. Po nim idzie młotek, obcęgi, piła, hebel, toporek, lekarz pracuje niezmor- dowanie, pacjent siedzi sztywno z otwartymi ustami, a publiczność pęka ze śmiechu. Białe Foki biegają do magazynu i przynoszą coraz bardziej nieprawdopodobne przedmioty. Chory musiałby być słoniem albo cięża- rówką, żeby to wszystko w sobie pomieścić. Ale właśnie poczucie non- sensu wywołuje coraz żywszą wesołość. Wreszcie lekarz prostuje się. - Proszę mi sprowadzić kucharza! Lekarz cofa się dwa kroki. Staje tuż obok ekranu. Naprzeciwko niego zjawia się pucołowata figura w ogromnym białym berecie z papieru