ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Ręka? Szpony? Syczące parsknięcie... Nad głową zadudnił kolejny pędzący pociąg. Ryk był potworny, porażał mózg. Sypnęło sadzą niczym czarnym śniegiem. Po raz drugi tego wieczoru ogarnięta paniką, Doris rzuciła się do ucieczki, sama nie wiedząc dokąd... nie wiedziała też, jak długo biegnie. Opamiętanie przyszło dopiero wtedy, gdy dotarło do niej, że Lonnie zniknął. Oparła się całym ciężarem o brudną, ceglaną ścianę i ciężko, aż do łez, łapała powietrze. Ciągle znajdowała się na Norris Road (w każdym razie tak się jej wydawało - oświadczyła później dwóm policjantom - ponieważ szeroka jezdnia ciągle była wyłożona kostką, a jej środkiem biegły szyny tramwajowe), ale wymarłe, obracające się w ruinę sklepy ustąpiły miejsca wymarłym, obracającym się w ruinę magazynom. Na jednym wisiała brudna, poplamiona tablica z napisem DAWGLISH & SONS. Na innym zwietrzałym, ceglanym murze widniało słowo ALHAZRED wymalowane na zielono staroświeckimi literami. Poniżej ciągnęły się arabskie wężyki i zawijasy. - Lonnie! - zawołała. Mimo panującej ciszy nie odpowiedziało jej nawet echo (Nie, nie była to cisza kompletna - oświadczyła policjantom. - Ciągle dobiegał ją turkot ruchu ulicznego i to jakby odrobinę bliżej). Odniosła wrażenie, że słowo, które wyszło jej z ust, spadło na ziemię niczym kamień. Krew zachodzącego słońca zastąpił zimny, szary popiół zmierzchu. Po raz pierwszy do świadomości Doris dotarło, że noc może ją zastać w Crouch End - jeśli rzeczywiście było to jeszcze Crouch End - i na tę myśl ponownie ogarnęło ją przerażenie. Oświadczyła Yetterowi i Farnhamowi, że w czasie - nie wiedziała zupełnie, ile go upłynęło - między przybyciem do budki telefonicznej a końcową zgrozą, nie nachodziły ją żadne refleksje, myśli zaś nie układały się w żaden logiczny ciąg. Po prostu reagowała jak wystraszone zwierzę. I została sama. Wiedziała tylko, że chce, by pojawił się Lonnie. I tylko o tym myślała. Z całą pewnością nie zaświtało jej w głowie pytanie, jak to możliwe, żeby okolice oddalone od Cambridge Circus najwyżej o dziesięć kilometrów były tak kompletnie wyludnione. Doris Freeman, nawołując bez przerwy męża, ruszyła przed siebie. Jej głos, w przeciwieństwie do kroków, nie wzbudzał echa. Norris Road zaczęły wypełniać cienie. W górze niebo było purpurowe. Mógł to być jakiś dziwaczny efekt świetlny nadchodzącego wieczoru lub też doznawała omamów powodowanych zmęczeniem. W każdym razie wydawało jej się, że magazyny pochylają się łakomie nad ulicą. Okna, na których od dziesięcioleci - a zapewne od wieków - zalegał kurz, jakby się na nią gapiły. A napisy na szyldach stawały się coraz dziwaczniejsze, zgoła szalone; w końcu zupełnie nie do wymówienia. Samogłoski były na niewłaściwych miejscach, a spółgłoski zostały tak pozestawiane, że ludzkie usta nie potrafiły ich wymówić. Jeden z napisów głosił: CTHULHU KRYON; poniżej figurowały arabskie robaki. YOGSOGGOTH - głosił inny. Na kolejnym widniało: R'YELEH. Jeden z nich zapamiętała szczególnie: NRTESN NYARLAHOTEP. - Jak pani zdołała zapamiętać takie łamańce językowe? zapytał Farnham. Doris Freeman potrząsnęła głową powoli i ze znużeniem. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To jak koszmar senny, który chce się po przebudzeniu jak najszybciej zapomnieć, ale on nie znika jak zwyczajny sen. Po prostu drąży pamięć, drąży i drąży. Norris Road ciągnęła się w nieskończoność; wyłożona kostką, z szynami tramwajowymi pośrodku. Doris, jakkolwiek nieustannie wlokła się przed siebie, nie wierzyła już, że potrafi jeszcze biec, choć później - jak oświadczyła policjantom - jednak biegła, to przestała już wzywać Lonniego. Była śmiertelnie wystraszona, paraliżował ją strach, strach tak wielki, że nie wierzyła, iż istota ludzka potrafi znieść taki strach i nie pogrążyć się w szaleństwie lub nie paść trupem na miejscu. Nie potrafiła wysłowić tego strachu. Mogła jedynie stwierdzić, że było to jak balansowanie nad otchłanią, która otworzyła się w jej umyśle i sercu. Powiedziała, iż było to tak, jakby nie znajdowała się już na Ziemi, lecz na innej planecie, w miejscu tak obcym, że umysł ludzki nie starał się go nawet zgłębiać. Kąty zdawały się inne - oświadczyła. - Kolory zdawały się inne... Otoczenie... nie, to beznadziejne. Mogła tylko wędrować pod zdeformowanym niebem śliwkowej barwy, pośród niesamowitych, piętrzących się wokół budynków i mieć nadzieję, że kiedyś się to wszystko skończy. I skończyło się. Nagle ujrzała przed sobą stojące na chodniku dwie postaci: dzieci, które ona i Lonnie spotkali wcześniej. Chłopiec pociągnął swą szponiastą dłonią za mysi warkoczyk dziewczynki. - To Amerykanka - powiedział. - Zgubiła się - odrzekła dziewczynka. - Zgubiła swego męża. - Zgubiła drogę. - Znalazła drogę mroczniejszą. - Drogę, która prowadzi do komina. - Straciła nadzieję. - Znalazła Świstacza z Gwiazd... - ...Pożeracza Wymiarów... - ...Ślepego Kobziarza... Słowa płynęły szybciej i szybciej, zamieniając się w litanię, padały z oślepiającą wręcz prędkością. W ich takt Doris zaczęło wirować w głowie. Budynki się pochylały. Na niebie pojawiły się gwiazdy, ale nie były to jej gwiazdy, inne niż te, do których wzdychała jako dziewczynka, i do których wzdychała jako kobieta. Były to szalone gwiazdy układające się w zwariowane konstelacje. Przyłożyła dłonie do uszu, lecz to nie stłumiło płynących dźwięków i w końcu Doris wrzasnęła do dzieci: - Gdzie jest mój mąż? Gdzie jest Lonnie? Coście mu zrobiły? Odpowiedziała jej cisza. I po chwili dopiero odezwała się dziewczynka. - Poszedł na dół. Chłopiec: - Poszedł do Kozła z Tysiącem Potomstwa. Dziewczynka uśmiechnęła się; złośliwy grymas pełen fałszywej niewinności. - Nie mógł nie pójść, prawda? Był napiętnowany. Ty też tam pójdziesz. - Lonnie! Coście mu... Chłopiec uniósł rękę i zaintonował coś wysokim, piskliwym głosem w języku, którego Doris nie rozumiała. Ale same słowa sprawiły, że o mało nie oszalała ze strachu. - I wtedy ulica zaczęła się ruszać - powiedziała Yetterowi i Famhamowi. - Kostka zaczęła falować jak dywan. Unosiła się i opadała, unosiła i opadała. Szyny tramwajowe wypaczyły się i wygięły w górę; pamiętani to, pamiętam, jak odbijało się w nich światło gwiazd. Później zaczęły wypadać kamienie, najpierw pojedynczo, potem całymi potokami