ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Jasne? - Tak jest - odpowiedziały potulnie. Zaczynało być coraz bardziej niepokojąco jasne, że nie uważają mnie za tak groźnego, jak by się wydawało. Zebrałem papiery i wstałem. - Resztę dnia macie wolną. Zobaczymy się jutro rano. Rzecz dziwna, nie wydawały się zbyt zadowoloné, że resztę dnia mają dla siebie. Maggie zapytała: - A pan? - Mała wycieczka samochodem na wieś. Żeby mi się rozjaśniło w gło- wie. Potem drzemka, a wieczorem może przejażdżka statkiem. - Taka romantyczna nocna przejażdżka po kanałach? - Belinda starała się mówić beztrosko, ale jej to nie wychodziło. Obydwie z Maggie zdawały się być zaprzątnięte czymś, co mi się wymknęło. - Przecież będzie pan potrzebował kogoś, kto by pana ubezpieczał, no nie? Ja też pojadę. - Innym razem. Ale wy nie wybierajcie się na kanały. Nawet nie zbliżajcie się do kanałów. Trzymajcie się z daleka od nocnych lokali. , nade wszystko trzymajcié się z daleka od portu czy tego magazynu. - Pan też niech się nigdzie nie wybiera dziś wieczorem. Spojrzałem na Maggie. Przez pięć lat nigdy nie odezwała się tak ostro, nawet zaciekle, a już z pewnością nigdy nie mówiła mi, co mam robić. _hwyciła mnie za rękę, co było równie niesłychane. - Proszę! - Maggie! - Musi pan popłynąć dzisiaj tym statkiem? - Ależ, Maggie... - O drugiej nad ranem? - Co się dzieje, Maggie? To do ciebie niepodobne... - Nie wiem. Owszem, wiem. Chodzą mi ostre ciarki po plecach. - Powiedz im, żeby chodziły delikatniej. Belinda postąpiła krok ku mnie. - Maggie ma rację. Nie powinien pan dzisiaj jechać. - Twarz miała stężałą z niepokoju. - I ty też, Belindo? - Proszę ! W pokoju zapanowało dziwne napięcie, którego nie mogłem ani rusz zrozumieć. Obydwie miały na twarzach błagalny wyraz, w oczach nieomal rozpacz, tak jakbym oznajmił, że zamierzam skoczyć ze skały. : - Maggie idzie o to, żeby pan się z nami nie rozstawał - powiedziała _Zindâ. Maggie kiwnęła głową. - Niech pan nie wychodzi dziś wieczorem. Proszę zostać z nami. ' - A, do diabła! - odrzekłem. - Jak następnym razem będę potrzebował pomocy za granicą, przywiozę ze sobą twardsze dziewczyny. - Chciałem je minąć idąc ku drzwiom, ale Maggie zagrodziła mi drogę, wspięła się na palce i pocałowała mnie. W sekundę później Belinda zrobiła to samo. -_Hardzo niedobre dla dyscypliny - powiedziałem. Sherman zbity z __tropu. - Doprawdy, bardzo niedobre. _i Otworzyłem drzwi i obróciłem się, aby sprawdzić, czy zgadzają się_ ze mną. Jednakże nic nie powiedziały, tylko stały z dziwnie osowiałymi twarzami. _. Z irytacją potrząsnąłem głową i wyszedłem. Wracając do "Rembrandta" kupiłem po drodze papier pakowy i sznu- rek . U siebie w pokoju zawinąłem w to garnitur, który już mniej więcej wrócił do formy po przemoczeniu ubiegłej nocy, wypisałem na paczce ccyjne nazwisko i adres i zaniosłem ją do recepcji. Kierownik był na posterunku 112 113 - Gdzie jest najbliższy urząd pocztowy? - zapytałem. - Moje uszanowanie panu. - Wyszukanie przyjazne powitanie było automatyczne, ale kierownik już się nie uśmiechał. - Możemy to panu załatwić. - Dziękuję, ale chcę to nadać osobiście. - A, rozumiem. - Nic nie rozumiał, w szczególności tego, że nie chciałem powodować żadnego unoszenia brwi ani marszczenia czoła na widok pana Shermana wychodzącego z dużą paczką pod pachą. Podał mi adres, którego nie potrzebowałem. Włożyłem paczkę do bagażnika ¨wozu policyjnego i ruszyłem przez miasto i przedmieścia, aż wreszcie znalazłem się w wiejskiej okolicy zmierzając na północ. Wiedziałem, że jadę wzdłuż wód Zuider Zee, ale nie mogłém ich dojrzeć, bo zasłaniała je tama zaporowa, biegnąca po prawej stronie drogi. Po lewej też nie było wiele do oglądania; krajobraz holen- derski nie jest stworzony do wprawiania turysty w ekstazę. Niebawem dotarłem do tablicy z napisem "Huyler - 5 km" i o kilkaset jardów dalej skręciłem w lewo z szosy, i wkrótće potem zatrzymałem wóz na małym placyku wioski jakby wyjętej z widokbwki. Na placyku była poczta, a przed pocztą budka telefoniczna. Zamknąłem na klucz bagażnik i samochód i tam go pozostawiłem. Wróciłem na główną szosę, przeszedłem przez nią i wdrapałem się na spadzistą, porośniętą trawą tamę, z której mogłem wyjrzeć na Zuider Zee. Rzeźwa bryza niebieszczyła i bieliła wody w późnopopołudniowym słońcu, ale jeżeli idzie o widok, nie można było wiele więcej o tych wodach powiedzieć, bo otaczał je ląd tak nizinny, iż zdawał się być zaledwie płaską, ciemną ławicą na horyzoncie. Jedynym wyróżniającym się elemen- tem, jaki mogłem dojrzeć gdziekolwiek, była wyspa znajdująca się o milę od brzegu w kierunku pâhiocno-wschodnim. Była to wyspa Huyler, właściwie nawet nie wyspa. Była nią niegdyś, ale jacyś inżynierowie wybudowali groblę łączącą ją z lądem stałym, ażeby pełniej udostępnić wyspiarzom dobrodziejstwa cywilizacji i ruchu turys- _cznego. Na wierzchu owej grobli zbudowano żużlową drogę. Sama wyspa także niczym się nie wyróżniała. Była tak _a i płaska, iż zdawało się, że pierwsza większa fala musi ją zalaE, ale tę płaskość urozmaicały rozrzucone tu i bwdzie zabudowania gospodarskie, kilka dużych holenderskich stodół, a na zachodnim brzegu, położonym na- przeciw lądu stałego, miasteczko skupione wokoło maleńkiego portu. I oczywi_cie, wyspa miała swoje kanały. To było wszystko, co dało się dojrzeć, więc wróciłem na szosę, przeszedłem nią do przystanku i pierw- szym autobusem odjechałem do Amsterdamu. Postanowiłem pójść wcześnie na kolację, bo nie przewidywałem, żebym miał sposobność jeść później tego wieczora, i podejrzewałem, że cokol- los mi dzisiaj gotuje, lepiej nie wychodzić temu na spotkanie z peł- nym żołądkiem. Potem położyłem się do łóżka, bo nie przewidywałem również, abym mógł przespać się później. Podróżny budzik wyrwał mnie ze snu o wpół do pierwszej w nocy. Włożyłem ciemne ubranie, ciemny marynarski golf, ciemne płócienne pantofle na gumowych podeszwach i ciemną brezentową wiatrówkę. Re- őpvolwer umieściłem w zamykanym na ekler, nieprzemakalnym futerale wsadziłem do kabury podramiennej. Dwa zapasowe magazynki, w podo- bnym futerale, ulokowałem w zaciąganej na zamek błyskawiczny kieszeni brezentowej kurtki. Popatrzyłem tęsknie na butelkę whisky stojącą na stoliku i postanowiłem jej nie tykać. Wyszedłem. ;' Wyszedłem, tak jak się u mnie już stało drugą naturą, schodkami przeciwpożarowymi. Ulica w dole była jak zwykle pusta, i wiedziałem, że nie podąży za mną, gdy będę odchodził'z hotelu. Nikt nie musiał iść za mną, bo ci, co mi źle życzyli, wiedzieli, dokąd zmierzam i gdzie mnie mogą znaleźć. A ja z kolei wiedziałem, że to wiedzą. Miałem jedynie nadzieję, iż nie wie, że wiem