Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Sam nie wiem, po kiego licha trzymam z tymi nieszczęsnymi Polacz- kami. Mówiąc to zajrzał jej w oczy i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Mary odpowiedziała mu uśmiechem. - Ja wiem, czemu - odrzekła. Zrobił ruch łokciem, gdy skręcali za róg, koło grupki obdartych dzieci, które lepiły babki z błota. Były to blade wątłe brudne berbecie z podkrążonymi oczami. Mary odwróciła wzrok, ale i tak widziała, jak przedtem fotografię zabitej kobiety z wklęśniętą czaszką. - Niech się pani dobrze przyjrzy kloacznemu życiu w kraju nie- ograniczonych możliwości. Gdy tego wieczora wysiadała z tramwaju przy rogu najbliższym pani Gansemeyer, uginały się pod nią nogi i bolał ją krzyż. Poszła prosto na górę i położyła się od razu do łóżka. Była zbyt skonana, żeby jeść lub siedzieć i słuchać sarkastycznych ploteczek Lois Speyer. Długo nie mogła zasnąć. Leżała na zapadającym się łóżku i słuchała głosów pensjonariuszy, którzy rozmawiali bujając się na werandzie pod ok- nami, pogwizdywania lokomotyw i stukotu wagonów towarowych przetaczanych w dolinie, ale wciąż widziała dziurawe wykoślawione pantofle, spracowane ręce założone na brudnych fartuchach i ostre niespokojne spojrzenia paciorkowatych oczu kobiet, pod nogami czuła karkołomne chwiejne schodki biegnące zygzakami w górę i w dół czarnych i gołych jak hałdy wzgórz, na których mieszkali hutnicy w stłoczonych budach i długich szeregach przeżartych dymem domów z surowych desek, a w nozdrzach wiercił ją fetor koślawych wygódek i kuchni pełnych zaduchu kapusty, gotującej się bielizny, nie mytych dzieci i suszących się pieluszek. Zasypiała i budziła się nagle, z brzmie- niem ciepłego stanowczego głosu Gusa Moscowskiego w uszach i ciałem zelektryzowanym od jego kosmatoniedźwiedziego dotyku, gdy się o nią ocierał ramieniem albo podtrzymywał ją wielką silną dłonią w miejs- cach, gdzie brakowało drewnianych schodków i zaczynała się osuwać po ruchomym łupkowym zboczu. Zapadłszy w końcu w twardy sen, śniła dalej o nim. Obudziła się wcześnie, szczęśliwa, że go zobaczy zaraz po śniadaniu. Po południu wróciła do redakcji napisać artykuł. Zgodnie z polece- niem Teda Healy'ego zamieściła w nim wszystko, czego udało jej się dowiedzieć o chłopcach prowadzących biuro informacyjne. Miejscem najbliższym Rosji, z jakiego którykolwiek z nich pochodził, było Canarsie na Long Island. Starała się pokazać obie strony medalu, nazwała ich nawet "być może otumanionymi". W chwilę po dostarczeniu artykułu redaktorowi numeru niedzielne- go wezwano ją do działu miejskiego. Ted Healy siedział w zielonej umbrelce, pochylony nad zwojem odbitek szczotkowych. Na stercie papierów koło jego łokcia Mary zauważyła swój artykuł. Ktoś nagryz- molił na nim czerwonym ołówkiem: "Co wy mi tu próbujecie wtrynić?" - Moja panienko - powiedział Ted Healy nie podnosząc wzroku znad papierów - napisała pani pierwszorzędny artykuł propagandowy do "Narodu"* albo jakiegoś podobnego lewicującego pisemka w No- wym Jorku, ale co, u licha, ja mam z tym zrobić? Tu jest Pittsburgh.- Podniósł się zza biurka, wyciągnął do niej rękę. - Do widzenia, panno French. Żałuję, że nie mam dla pani zatrudnienia, bo jest pani diabelnie inteligentną dziewczyną, a o inteligentne reporterki niełatwo. Zlecenie wypłaty posłałem już do kasy. Dopiero na ulicy Mary zdążyła ochłonąć. W torebce miała wyna- grodzenie za tydzień ekstra - stary Ted Healy znalazł się na koniec nadspodziewanie przyzwoicie. Lois Speyer zrobiła wielkie oczy, gdy Mary jej wieczorem powiedziała, że została wylana z pracy, a gdy jeszcze dodała, że się zgodziła do biura informacyjnego Zjednoczonego Związ- ku Hutników, Lois wybuchnęła płaczem. - Mówiłam, że postradałaś zmysły, i miałam rację. Teraz jedna z nas musi się wyprowadzić od pani Gansemeyer. Nie będę się mogła więcej z tobą pokazywać. -- Śmiechu warte, Lois. - Nie znasz Pittsburgha, moja droga. Osobiście nie wadzą mi ci strajkujący nieszczęśnicy, ale za żadne skarby nie mogę stracić posady. Przecież wiesz, muszę posyłać pieniądze do domu. Zaczynałyśmy się akurat tak świetnie bawić, a ty wzięłaś i wszystko popsułaś. - Inaczej byś śpiewała, gdybyś widziała to co ja - odparła Mary zimno. Od tej pory nie przyjaźniły się już nigdy tak jak dotąd. Gus Moscowski znalazł jej pokój z ciężkimi koronkowymi firankami w domu polskiego sklepikarza, krewnego jego ojca. Odprowadzał ją uroczyście do domu, kiedy wieczorem siedzieli długo w biurze, a zawsze siedzieli długo. Mary nie pracowała tak ciężko nigdy w życiu. Pisała komunikaty dla prasy, sporządzała statystyki dotyczące przypadków gruźlicy, niedożywienia dzieci, warunków sanitarnych i przestępczości, tłukła się tramwajami podmiejskimi i powolnymi pociągami osobowymi do Rankin, Braddock, Homestead i Bessemer, a czasami nawet aż do Youngstown, Steubenville i Gary, robiła notatki z przemówień Fostera* i Fitzpatricka*, widziała rozpędzanie mityngów i konnych policjantów w ciemnoszarych uniformach posuwających się szeregiem po nie brukowanych uliczkach domków towarzystw hutniczych, pałujących bez wyboru kobiety i mężczyzn, kopiących dzieci, które im się nawinęły pod nogi, przepędzających starców z ganków. - I pomyśleć - mówił Gus o policjantach - że sukinsyny są w większości takimi samymi parszywymi Polakami. Czy to nie typowe dla Polaczków? Mary prowadziła rozmowy z dziennikarzami z metropolii, trawiła długie godziny na czarowaniu korespondentów Associated Press i Uni- ted Press, żeby podawali prawdziwe relacje, wygładzała angielszczyznę ulotek przeznaczonych do druku. Ani się spostrzegła, jak zleciała jesień