Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Uznałem, że tu mnie nie znajdą. - To o tobie mówili w radiu! - pisnął, odskakując nagle. - Zabiłeś czterdzieści dwie osoby... - W radiu mogło coś być, ale że czterdzieści dwie to bujda. Pracuję dla konkurencji wyborczej, która próbuje wykopać pana prezydenta z urzędu. - Serio! - rozpromienił się niespodziewanie. - Jeśli naprawdę chcesz to zrobić, to jestem po twojej stronie. Upaństwowili cały hazard i sztukę oszustwa i teraz uczciwy szuler nie ma jak zarabiać na życie. - To jedna z najlepszych motywacji, o jakich kiedykolwiek słyszałem - uśmiechnąłem się i wyciągnąłem dłoń. - Właśnie wstąpiłeś do partii, w imieniu której mogę ci zagwarantować, że przy wygranych wyborach na czele sekcji do spraw hazardu zostanie obsadzony najgłupszy glina tej planety. Uścisnęliśmy sobie ręce. Wygrzebałem z torby pneumatyczną strzykawkę i wydostawszy spod łóżka wszystkie pistolety, dałem śpiącym po dawce środka na przebudzenie. Pistolety usunąłem jedynie na wszelki wypadek. - Za jakieś pięć minut będą przytomni - poinformowałem mojego nowego towarzysza broni. - Mam pytanie. Owszem, ustawiłem tę talię dla siebie. Jak zdołałeś rozdać sobie takie karty? - Dzięki temu, że zrobiłem coś, czego się nie spodziewałeś - odparłem, starając się, by mój głos nie nabrzmiewał zanadto dumą. - Obejrzyj całą talię. Zrobił to dokładnie. - Jeden... drugi... joker... - ryknął śmiechem. - Dałeś sobie karty przechwycone z innej talii, którą dziś graliśmy? - Dokładnie. Ty byłeś tak zajęty układaniem, że nie miałeś prawa tego zauważyć. - Jesteś naprawdę dobry - przyznał. - Siadając miałeś puste ręce... krzesło... wtedy musiałeś je wyjąć, a potem wsunąć pod spód i rozdać sobie... Pokazałem mu jeszcze parę chwytów, które nie dotarły do tej planety, w zamian za zgrabny numer z odwracaniem uwagi, aż w końcu Santos doszedł do siebie. Chrząknął, przesunął językiem po wargach, otworzył oczy i z rykiem usiłował na mnie skoczyć. Adolfo zgrabnie podstawił mu nogę. - To przyjaciel. Siedź spokojnie na dupie, to wszystko ci wyjaśnię. Jako że to Adolfo był tu przywódcą, wyjaśnienia zostały przyjęte bez słowa sprzeciwu i bez głupich pytań. By przypieczętować przyjaźń, dałem każdemu z obecnych po paczce obanderolowanych banknotów. - Żeby było legalnie, jesteście oficjalnymi pracownikami partii i gwarantuję, że pozostaniecie nimi do końca. Nowy prezydent będzie miał ten miły zwyczaj, że zrobi, o co go poproszą. - Zupełnym przypadkiem ani o jotę nie mijałem się z prawdą. - Pierwsze, w czym możecie pomóc, to skontaktowanie się z moimi ludźmi. Obrabialiście kiedyś turystów w Puerto Azul? - Boże broń! - jęknął Adolfo. - Toż to samobójstwo! Jedyne źródło dochodów tej planety, to właśnie turyści. Gdybyśmy spróbowali choćby zbliżyć się do nich, Ultimados załatwiliby nas nie do poznania. Całe Puerto Azul aż się od nich roi! Możemy zajmować się jedynie tubylcami, i to też nie za często, opłacając się policji. To policja chroni nas przed Ultimados. - Jednak jako zwykły obywatel możesz pojechać do Puerto Azul? - Każde z nas może. Papiery mamy w porządku. - To pięknie. Mam tam pewien kontakt, który przekaże wiadomość markizowi de la Rosa, a to oznacza nadejście pomocy. - Znasz go? - spytała Renata przytłumionym głosem. Najwyraźniej posiadanie kumpli wśród arystokracji robiło tu wrażenie nawet na szulerach. - Pewnie, że znam. Razem jedliśmy śniadanie. Muszę tylko się zastanowić, jak ma brzmieć ta wiadomość... Ruszyłem na spacer po pokoju, co przeważnie pomaga w myśleniu. Owszem, zaraz też nasunęło mi się kilka dalszych pytań. Czy markiz żyje, co z chłopakami, jaka jest sytuacja ogólna... Najlepiej byłoby osobiście skontaktować się z siedzibą markiza, ale jak uniknąć przy tym podsłuchu i przechwycenia wiadomości... Jak zwykle, zadanie właściwego pytania ułatwiło życie... - Adolfo - spytałem, obracając się na pięcie - słyszałeś kiedyś o systemie łączności semaforowej, używanym przez arystokrację? - A kto nie słyszał? Ramiona semaforów machają na każdym ich dachu. Ci ludzie pozostali w średniowieczu! Czemu nie używają telefonów...? - Bo telefon może być na podsłuchu. Ale nie o to chodzi. Co to znaczy, że na każdym ich dachu? To nie wszystkie ich pałace są po drugiej stronie muru? - Skądże. Najbliższy będzie z dziesięć minut spacerkiem stąd. - A jak się tam dostać? - Wystarczy dać się wylegitymować policjantom strzegącym wejścia. To po to, żeby ludzie nie pchali się tam jak do stodoły - wyjaśnił z ironicznym uśmiechem. - Zawsze tak było. - Wobec tego ja nie mam szans, ale wiadomość można przekazać. - Spojrzałem na Renatę. - Papiery masz w porządku? - Chyba tak. Dość za nie zapłaciliśmy policji. - Zatem możesz wejść do pałacu. Opiszcie mi jeszcze wejście, to może wymyślę sposób dla siebie. - Dałem jej jeszcze plik banknotów (i tak nie były moje, tylko markiza, nie musiałem oszczędzać). - To na wydatki. Jak każdy dobry plan, i ten był prosty i na dodatek, gotów jeszcze przed świtem. Bezsenne noce zaczęły mi wchodzić w nawyk