ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

? Możesz poddać się teraz, wiesz. Mogę wysłać kliper po ciebie i kogo tylko zechcesz. Możesz zamieszkać w Kiribati. Tutaj będziesz bezpieczny. - Dzięki ? mruknął, nadal oszołomiony tym ciosem. Wszystko na próżno, powtarzał sobie w duchu. Nigdy nie mieliśmy szans, od samego początku. - Zadzwonię do ciebie za jakiś czas ? powiedział z roztargnieniem. ? Muszę...Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć. - Będę tutaj, Doug. Będę czekać na telefon. Zgarbił się w fotelu za biurkiem, gdy ekran ściemniał. Miał mętlik w głowie. Do pokoju weszła Edith, cała w uśmiechach. ? Właśnie wysłałam następny reportaż godny Pulitzera ? oznajmiła z dumą i pochyliła się, żeby cmoknąć go w policzek. Potem zniknęła za przepierzeniem w sypialni. Nim zdążył jej odpowiedzieć, ktoś zapukał w futrynę i rozsunął harmonijkowe drzwi, by wetknąć głowę do pokoju. Jinny Anson. ? Muszę z tobą pogadać, szefie ? powiedziała lakonicznie. ? Masz chwilę? Rozsunęła drzwi na całą szerokość i weszła do pokoju. Za nią wmaszerował Nick O’Malley z Claire Rossi. W małym pomieszczeniu nagle zrobiło się tłoczno, zwłaszcza po wejściu potężnie zbudowanego O’Malleya. Rudzielec był zawstydzony jak chłopiec, który coś przeskrobał. Claire miała upartą, wyzywającą minę. Doug zerwał się na nogi. - O co chodzi? - Ta przyszła matka ? zaczęła Anson ostro ? miała odlecieć statkiem ewakuacyjnym. - To wy się pobraliście ? powiedział Doug, czując pustkę w głowie. - Postanowiłam zostać z moim mężem ? oświadczyła Claire, łapiąc O’Malleya za rękę. - Przecież jesteś w ciąży. - Naruszyła warunki umowy o pracę ? powiedziała Anson. ? Przepisy wyraźnie mówią, że... - Nie obchodzą mnie przepisy ? odparła Claire. ? Chcę zostać z mężem. Doug popatrzył na O’Malleya, którego sztywna ruda czupryna prawie muskała sufit. ? Czy jesteś ograniczony, żeby nie zdawać sobie sprawy z ryzyka? Z żałosną miną O’Malley odparł: ? Mówiłem jej. Mówiłem, żeby poleciała. Nie chciała mnie słuchać. Kątem oka Doug zobaczył, że Edith wysunęła się zza przepierzenia i obserwuje przebieg wydarzeń. Myśli, że to będzie chwytliwy temat, uznał. Wzbudzi wielkie zainteresowanie. Czuł, jak wzbiera w nim złość. - Nie chciała cię słuchać? ? powiedział do O’MalIeya. Odwracając się do Rossi warknął: ? Co z ciebie za idiotka? Nie pomyślałaś o dziecku? Wcale cię nie obchodzi? - Obchodzi... - W takim razie czemu nie jesteś w drodze na Ziemię, gdzie byłabyś pod właściwą opiekę lekarską? ? wrzasnął. O’Malley stanął między nimi. ? Proszę zaczekać... ? Na co? ? ryknął Doug. ? Na następny atak na Bazę, w którym oboje możecie zginąć? Wy i dziecko? Odwrócił się do Anson. ? Do licha, Jinny, jak to stado tępych jełopów, które uchodzi za twój pierwszorzędny personel, mogło do tego dopuścić? Nie kazałaś nikomu sprawdzać, kto wsiada na pokład statku ewakuacyjnego? Są ślepi, głupi czy po prostu skorumpowani? Co u diabła się stało? - Nie wiem ? odparła Anson niespodziewanie cichym głosem. Rossi zaczęła: - Dałam moje papiery... Doug uciszył ją lodowatym spojrzeniem. ? Myślisz, że to zabawa? Czeka nas walka na śmierć i życie, a ty narażasz nienarodzone dziecko! Jesteście do tego stopnia nieodpowiedzialni i wyzuci z ludzkich uczuć? Jeszcze tego mi brakowało! Jakbym miał mało na głowie, przyjdzie mi się martwić o ciężarną idiotkę i jej dziecko! Edith położyła mu rękę na ramieniu, a Anson złapała Claire za rękę. ? Chodź, idziemy stąd ? powiedziała. ? Doug, przykro mi, że obarczyłam cię tą sprawą. Nikt z nas już nie może nic zrobić. ? Pociągnęła dziewczynę do drzwi. O’Malley spiorunował Douga wzrokiem i przez chwilę wyglądało na to, że ma ochotę mu przyłożyć. Ale tylko parsknął gniewnie i poszedł za Anson i żoną. Doug stał na środku pokoju, myśląc, jak tu ciasno, jak napiera na niego niski sufit, jak wielu ludzi umrze, jeśli nie skończy tej farsy szumnie zwanej obroną Bazy Księżycowej. ? Zastanawiałam się, kiedy puścisz trochę pary ? szepnęła Edith. ? Cieszę się, że nie ja znalazłam się na linii ognia. Dzień czterdziesty pierwszy Było grubo po północy. Doug leżał w ciemności obok Edith. Nawet nic próbowali się kochać; był zbyt zmęczony, zbyt wściekły, by dzielić się pieszczotami. Boję się, uświadomił sobie. Naprawdę się boję. I nijak nie mogę temu zaradzić. W żaden sposób. - Śpisz? ? wyszeptała Edith tak cicho, że ledwo ją usłyszał. -Nie. - Ja też nie. Doug leżał na plecach, patrząc w ciemny sufit. - Nie powinienem tak wrzeszczeć na tych dzieciaków. - Złamali zasady, prawda? - Wrzeszczenie nic nie dało. Tylko ich do siebie zraziłem. - Musiałeś wypuścić parę. Gdybyś tego nie zrobił, chyba byś pękł. - Nie powinienem im tego robić. Edith milczała przez chwilę. Potem szepnęła: ? Jeśli chcesz sobie ulżyć, nie krępuj się. -Co? ? Nie duś tego w sobie. Czasami porządna wiązanka przynosi prawdziwą ulgę. Śmiało, nie przebieraj w słowach. Nie mam nic przeciwko. Przez długą chwilę nie wiedział, co powiedzieć. - Nie umiem ? wyznał w końcu. - Czego? - Przeklinać. Nigdy się nie nauczyłem. Moja matka nic lubi grubych słów i nigdy ich nie słyszałem, gdy byłem mały. - Nie znasz żadnych przekleństw? ? Edith nie mogła w to uwierzyć. - Do diabła i cholera. Pieprzony sukinsyn. Pierdolę, gówno, dupek. ? Jezu, jakbyś recytował listę. Wzruszył ramionami