ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Skoczyłem ku oknu. Jakim cudem ten chłopak trafił w takich ciemnościach do mnie — nie miałem pojęcia. Nigdy przedtem tu nie był. Ściskając kurczowo jedną ręką futrynę, drugą przyciągnął mnie gwałtownie ku sobie. Był przemoknięty do suchej nitki. Jego wargi za to były suche i spękane. Nad lewym okiem widniał rozległy siniak. — Panie Szczepanie — po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu — to było straszne! Szeptał wprost do mego ucha cichym i urywanym głosem, dysząc ciężko ze zmęczenia, targany nieokiełznanym wzburzeniem. — Nie posłuchałem pana. Wie pan, dziadek mnie zbił, to uciekłem na skałki, do jaskini, mam tam kawałek świeczki. Patrzyłem… Twarz chłopca wyrażała ogromne przerażenie. — Nie mogę panu powiedzieć, co to było — nie, nie umiem tego powiedzieć. A w samym środku leżał na ławie mały chłopiec… Tak po prostu — w powietrzu… nie umiem powiedzieć… Nawet nie drgnął, tylko zaczął się rozpuszczać, no, jak cukier w wodzie… Nogi, ręce… na ostatku głowa… Spojrzałem mu w twarz, zanim zdążył całkiem zniknąć… Został po nim tylko taki punkcik, świecił jak robaczek świętojański… Potem on tez zgasł… Ale najgorsze było to puste, to szare, to nic… Jeszcze nigdy się tak nie balem… krzyczałem ze strachu i przybiegłem aż tutaj. Bo ten chłopiec — co o nim mówią — to byłem, panie Szczepanie, ja. Po tych słowach Franta zdążył jeszcze ścisnąć rozpaczliwie moją rękę i — zanim zdołałem się opamiętać — zsunął się zwinnie z okna i przepadł w ciemnościach. Poczułem zimny dreszcz grozy. Następnego ranka niespodziewany i pilny telegram zmusił mnie do natychmiastowego powrotu do Pragi. Dopiero po dwóch tygodniach mogłem ponownie udać się na wieś, by zażyć jeszcze rozkoszy ostatnich dni lata. Pierwsze, co postanowiłem zrobić, to odszukać mego małego przyjaciela. Przewędrowałem pastwiska, spenetrowałem wszystkie znane mi miejsca, ale Franta zniknął. Nie pozostało mi nie innego, niż wybrać się do samotnego obejścia. „Na Garncach” muszę się przecież czegoś dowiedzieć. W wąwozie spotkałem jakąś starowinę. — Aha, Frantik od starego Trmali — odpowiedziała drżącym głosem na moje pytanie. — Bogać tam, źle z nim, całkiem źle, mówiła mi stara Beczwarka, co to niby… tego ten… z Trmalą… Będzie już parę dni, jak zległ, widzicie, panoczku, taki młody i już, a my starzy… tak, tak, dziwnie ten świat jest urządzony. Ruszyłem ostro ku samotni. Stary Trmal krzątał się po obejściu. Łatał kozią komórkę. Odwrócił się ku mnie, krzywy i nastroszony, z wrogim, nieufnym spojrzeniem zwierzęcia— samotnika. — Że niby Franta? — zareagował na moje pytanie. — Już wybiła jego godzina. Dzisiaj był tu doktor. Serce. Wczoraj wieczorem. Pozwolił mi wejść. Ciężki, zatęchły zaduch i roje much wypełniały sionkę. Musiałem się nisko pochylić, by wejść do jedynej izby. Franta leżał na starej ławie, cichy i skupiony. Sprawiał wrażenie wyższego i jeszcze chudszego. Na parapecie pod oknem, pomiędzy butelką po nafcie, kilku zardzewiałymi gwoździami i zakurzoną cebulą dostrzegłem znajomą kasetkę z gliny oraz druzę. Zajrzałem do kasetki. To był skarbiec Franty. W środku, prócz ułomka świecy, kawałka kredy i kilku kolorowych kamyków, były jeszcze dwa inne interesujące przedmioty: grot krzemionkowej strzały i obrazek, wycięty z jakiejś starej Biblii, Bóg jeden wie, gdzie znaleziony, pożółkły, amatorski drzeworyt, przedstawiający scenę potopu. Spytałem starego o pozwolenie. — A zabieraj pan sobie te śmieci. Zbliżyłem się do ławy. Bałem się naruszyć wielki spokój Franty. Pogłaskałem go tylko leciutko po głowie. Wyszedłem na palcach… Od wielu już lat druza leży na moim biurku. Uparty i natrętny miejski kurz pokrywa ją wciąż od nowa. Jak dotąd nikomu, dosłownie nikomu, choćby starał się ze wszech sił, nie zdradziła swej nieprzeniknionej i pilnie strzeżonej tajemnicy. Przetłumaczył Andrzej Gordziejewski Karel Čapek FABRYKA ABSOLUTU (fragmenty) KARBURATOR — Wyglądałem cię! — powtórzył Marek, usadowiwszy gościa w skórzanym klubowym fotelu. Za żadne skarby świata nie byłby się Bondy przyznał do swych wyobrażeń o upadłym wynalazcy. — Widzisz — zmuszał się po trosze do radości — to taki przypadek! Dzisiaj rano przyszło mi na myśl, że już dwadzieścia lat się nie widzieliśmy! Pomyśl, przyjacielu, dwadzieścia lat! — Hm — mruknął Marek. — Więc ty chcesz kupić mój wynalazek? — Kupić? — zawahał się Bondy. — Doprawdy sam nie wiem… Nawet o tym nie myślałem