ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

I dodaje, że choć miała wtedy różne kłopoty, materialnie szybko „ustawiła się" całkiem dobrze. Kiedy wrócił ze Związku Radzieckiego mąż z córką zastali żonę i matkę w roli właścicielki dobrze prosperującego sklepu w Piasecznie. Handlowała nasionami, tak samo jak robili to przed wojną jej rodzice. Nie przeszkadzała jej w tym wcale przeszłość „pani dziedziczki". I do rodzicielskiego domu udało jej się w końcu wprowadzić. Część dzikich lokatorów wyjechała na ziemie odzyskane, część znalazła sobie kwaterę gdzie indziej. Dostawców miała różnych, ale tylko jednego pamięta. Późną jesienią czterdziestego piątego, kiedy nie miała już właściwie co sprzedawać, sprzątała właśnie sklep, gdy usłyszała energiczne pukanie do drzwi. Zastanawiała się nawet przez chwilę, czy otworzyć. Bała się. Czasy były niespokojne. Ale wreszcie otworzyła. Nie zapytała wtedy, 42 jak nazywał się młody, wesoły chłopak, który zjawił się u niej tamtego wieczoru z dwoma tobołkami pełnymi nasion. Nigdy-go zresztą o nazwisko nie pytała. Nazywała go po prostu „Pestka", bo w pierwszym tobołku, który rozwiązał, były pestki dyni. — Ale ja nie mam pieniędzy, żeby panu zapłacić — oświadczyła. Roześmiał się. Taki był ciągłe roześmiany i radosny. Serdeczny, jakby wojny nie przeżył. — Ja nie chcę teraz od pani pieniędzy. Zapłaci mi pani, jak te nasiona sprzeda — powiedział. — Zgoda? Ja będę pani teraz stale przywoził nasiona, dobra? Zgodziła się. „Pestka" dostarczał jej co jakiś czas nasiona, pięknie pakowane, selektywne, w małych paczuszkach. Z niemieckimi napisami. Z dobrej poniemieckiej składnicy, którą przez przypadek znalazł we Wrocławiu. Nie, nie był szabrownikiem. Skądże! Tak się wtedy handlowało w te pierwsze powojenne lata. Była dziedziczka, Stanisława Dąbrowska odkryła w sobie nagle zmysł handlowy. Po powrQcie męża złożyła na jego barki sklep, a sama zaczęła trudnić się handlem zbożem. Jeździła po całym kraju, skupowała po wsiach ziarno i sprzedawała w mieście. Zapuszczała się aż po Briańsk. Również na oficjalne, niemal rządowe zamówienia. Ciągle w podróży. Jej sypialnią często bywał wagon towarowy, a łóżkiem worek zboża. — Czas był taki niepewny, a ja kobieta, sama między różnymi szabrownikami, mętami. Bywało, że pociąg stał na stacji dwie, trzy doby, a ja bez jedzenia, tylko wodą przychlapałam twarz i ręce. Owszem. Miałam grosz. Ale ten grosz był ciężko zarobiony. I nieraz przepłakany. — Sklep w Piasecznie dawał mały dochód? — W sezonie to i owszem. Ale jak ludzie obsieli, to kto ziarno kupi? Nikt. — A odszkodowanie za wywłaszczenie majątku w Po-gorzeli? f — Proszę pani, dekret o reformie wyraźnie mówił ó wywłaszczeniu bez odszkodowania. Czasem można było otrzymać dożywotnią rentę — ale trzeba było ją wypracować. Zamiast renty można było dostać 5 ha ziemi w innym powiecie. A w ogóle to nie słyszałam, aby ktoś z wywłaszczonych tę ziemię wziął. Uchodziłoby to za czyn niehonorowy. Niektórzy zatrzymali tzw. resztówki wokół domu i sam dwór, jeżeli mieli mało ziemi i mały dwór do niczego innego się nie nadający. Jak mężowi przyznali te 300 złotych renty plus 7 złotych na syna, to chciał zrzec się. Mówił, że z żebraniny żyć nie myśli. Skrzyczałam go ostro. Powiedziałam: Idź i podziękuj za te siedem złotych. A te trzysta to lepiej wziąć i ludziom oddać, niż się zrzec, bo to tak jakby wyrzucić. — Pani też przecież wywodziła się z rodziny mieszczańskiej. Rodzice pani nie posiadali majętności ziemskiej, tylko sklep. — Ja Pruszyńska jestem z domu, a to stary ziemiański ród. Moja matka chorowita była, więc z mężem przeniosła się ze wsi do Piaseczna, dla ratowania zdrowia. Taki mikroklimat zalecił jej lekarz... Moja rozmówczyni umiała zawsze wszystko na swoją korzyść wytłumaczyć, obrócić. Kiedy w 1963 roku cofnięto państwu Dąbrowskim koncesję na prowadzenie sklepu — szybko sprzedała trochę placów po rodzicach w Piasecznie i wybudowała okazały dom w Zalesiu Górnym, tuż przy stacji, na wzgórzu, wśród sosen. Nazwano go „Pod sosnami". Od 1963 r. do 1977 prowadziła tam pensjonat. —, W zasadzie —jak mówi — dla'ziemian, byłych ziemian. Nawet konkurs wygrała, ogłoszony przez „Sztandar Młodych" na najlepszy prywatny dom Wczasowy. Choć sama do konkursu nie zgłosiła się, gdzieżby tam. Pamiętał o niej ówczesny przewodniczący gminy. — Praca była szalona. Trzeba się było mocno uwijać, żeby ze wszystkim nadążyć. Przygotować śniadanie, pozmywać. Potem ugotować obiad. Nakryć. Pensjonat 44 mógł pomieścić 18 osób. Z reguły wszystkie miejsca były zajęte. Bo przyjeżdżali do mnie chętnie, i z kraju, i z zagranicy. Telefonicznie zamawiali. Raz na tydzień przychodziła sprzątaczka. Wie pani, wystarczało, bo to byli bardzo kulturalni ludzie, nie z tych, co brudzą. Przeważnie starsi. Więc i atmosfera była przyjemna, taka rodzinna, bardziej przedwojenna. Na początku nie wydawałam obiadów, zaprzyjaźnieni sąsiedzi prowadzili jadłodajnię. I tam moi goście stołowali się. Potem z konieczności musiałam gotować, choć przyznam, że było to kłopotliwe. Wie pani, obiady z trzech dań, sałatki, desery. Bywało, gotowałam do południa, a znałam się na dobrym jedzeniu, choć jak wychodziłam za mąż nic nie umiałam, wszystkiego musiałam się nauczyć z książki kucharskiej. Jak stół był nakryty, to ja pędem do pokoju, zmieniać sukienkę, żeby kuchnią nie pachnieć. I na fryzjera musiałam znaleźć czas. Bo jakżebym mogła pokazać się zaniedbana ludziom. Po kolacji zwykle oglądaliśmy razem telewizję (telewizor stał w salonie). A późnym wieczorem, jak goście poszli spać, ja w kuchni zmywałam naczynia. Dużą pomoc miałam od męża. Choć starszy był ode mnie o piętnaście lat — obierał ziemniaki, warzywa. ( ponad osiemdziesięcioletni