Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Już część gońców dotarła do walczących, już piekielna muzyka wystrzałów brzmieć zaczynała decrescendo, już dymy czarne rzedniały, ukazując w szczelinach zarysy miasta i zamku... Napoleon uderzał niecierpliwie butem w ziemię, ostrogą rył bruzdy głębokie rwał się, jak rumak, co słyszy trąbkę wojenną, a na miejscu stać musi, dłonią jeźdźca ściągany. Wściekał się, że nie ma rąk tak długich, by mu pozwoliły chmury dymu rozgarnąć, że wzrok jego nie jest w stanie przebić stężałych mroków nocy. W tej chwili, przy cichnącym już grzmocie dział, tu i owdzie, na dachach i wieżach miasta ukazały się szkarłatne, drgające wężyki. Było ich niewiele, ale z każdą chwilą mnożyły się. Niebawem czerwone, splątane, na dużej przestrzeni rozrzucone wężowisko zaroiło się w ciemności. Pełna zdziwienia i lęku cisza zapanowała w orszaku cesarza. Wszyscy wzrok i myśl wytężyli, usiłując zrozumieć, co się stało? Jeden z generałów do towarzysza szepnął: Czyżby de Lobau popełnił to szaleństwo? Hrabia de Lobau przebywał ze swym oddziałem w parowie, dotykającym bezpośrednio murów. On również, na widok owych wężów krwawych, zadał sobie toż samo pytanie. Tymczasem, pospołu z wytryskami ognia, dobywać się zaczęły z miasta dymu burego fontanny. Nie było już wątpliwości: Smoleńsk gorzał. Ogień szerzył się zwolna, leniwie, zamierając w jednych miejscach, wyrastając w innych. Zdawało się, że niechętnie i jakby tylko pod przymusem swe straszne dzieło pełni. Od strony miasta nadpływał gwar. Wielka odległość nie pozwalała rozpoznać głosów i ich znaczenia. Byłyż to krzyki trwogi, pogromu, czy też rozpacznego wołania o pomoc? Gdzie Polacy?... Gdzie Poniatowski?... dopytywał cesarz, nie rozchmurzając czoła, nie przestając niecierpliwić się. Odpowiedziano, że korpus piąty przebywa od początku w głównem ognisku piekła bitewnego, że nieprzyjaciel całą wściekłość na nim wywarł, że o Poniatowskim wieści niema, że wszystkie przedmieścia zasłane trupami polskich żołnierzy, że cały ten oddział za przepadły uważać należy... Zżymał się Napoleon i chwytał za lewą nogę, w której zwykłe drgawki występowały. Resztę nocy bez snu spędzono. Pożar stopniowo przygasał, jakby dymem i nocą duszony. Gwar z każdą chwilą cichnął, oddalał się, zamierał. Działa z jednej i drugiej strony zamilkły. Nad miastem unosiło się tchnienie śmierci i cmentarza. Cisza ośmielała. Ledwie szarzeć zaczęło, mały oddziałek Francuzów podsunął się pod same mury, znalazł wyłom z nastawionymi bagnetami, z palcem na cynglu, ostrożnie na palcach niemal, wkradł się do środka. Śmiałkowie, ledwie jedną pustą ulicę przebywszy, stanęli w miejscu, strachem śmiertelnym zdrętwieni. W pobliżu, tuż za węgłem wielkiego domu, rozlegały się liczne cudzoziemskie głosy. Głosy brzmiały twardo rosyjskie być musiały... Djabłuśmy wleźli w pazury... mruknął gniewnie któryś z wiarusów. Uformowali się pod murem; postanowili drogo życie swe sprzedać. Ale w tejże chwili ukazały się z poza węgła wysokie kity, błyszczące kaski, poczciwe, ogorzałe, wąsate twarze. I wyście tu, kamraci? ozwał się wesoły, nieco zdziwiony głos dowodzącego onymi podoficera. Camerades... camerades... powtórzyli uradowani Francuzi, odkładając broń na ramię. Poznali Polaków. Vive l'empereur! zakrzyknęli jedni. Vive l'empereur! odpowiedzieli drudzy. Dawnoście tu? dopytywali Francuzi, Od wczoraj. Któż z wami? Nasz książę kochany, i generał Krasiński, i inne generały. Dużośmy ludzi stracili: prostego wojska i oficerów. Aleśmy postawili na swojem. Polak zawsze na swojem stawia. Oui-da!... Bon!... Oui!... Braves Polonais! Braves camerades!... Wzięli się pod ręce, w głąb miasta poszli. Otaczała ich pustka zupełna. Glosy huczały i budziły echo, jak w niezamieszkanym domu. Nie spotkali ani jednego żołnierza. Brak posterunków przekonał ich wkrótce, że cała załoga miasto opuściła. Co chwila dostrzegali tlące się jeszcze zgliszcza. Biały, duszący dym pełzał po ziemi, w oczy się wgryzał. W rzadkich domostwach, przez ogień oszczędzonych, drzwi były szczelnie pozamykane; za szybami widniały blade, wystraszone twarze. Głód zaczął im dokuczać, więc wtargnęli do kilku domów, drzwi kolbami wywalając. Nie stawiano najsłabszego oporu, ale zastali ludzi wygłodniałych, którzy sami chętnieby kawałek chleba przyjęli. Ten i ów znalazł w kieszeni suchara kawał. Podzielili się nim wszyscy, potem przy najbliższej studni mętną wodą skromny zapili posiłek. Szli wszyscy w stronę wielkiego placu, na którym książę Józef już biwakował. Mijając jakąś ustronną uliczkę, usłyszeli hałas, szczęk broni, kłótnię głośną, wreszcie szybkie kroki uciekającego człowieka... Podoficer z kilkoma Polakami podbiegli tam szybko, poznawszy po głosie rodaka. Na niewielkim placyku stał porucznik Zefiryn, nagą wymachując szablą. O kilka kroków dalej leżał na bruku, jęcząc głośno, ciężko raniony kozak. Drugi kozak uciekał, co miał siły, również krwią brocząc