ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

— Nie może zanieść tego jakieś dziecko? Mężczyzna wpatrywał się w Wicia oczami czarnymi jak mrok lochu. Widać było, że ma gorączkę. Co pe- wien czas wstrząsał nim dreszcz i wtedy otulał się szczelniej wypłowiałym, brezentowym płaszczem. — To może zanieść tylko pan. Ja tu zaczekam na pa- na i pan mi wszystko opowie. — Ale ja się spieszę do domu. — Pan się nigdzie nie spieszy. Pan mi musi pomóc. Panu też kiedyś ktoś bardzo pomoże. — Komu oddać przesyłkę? — Tam będzie młoda kobieta. Pan ją od razu pozna, bo pan nigdy jeszcze tak pięknej kobiety nie widział. Mężczyzna opuścił wzrok, zawahał się, znowu szar- pnął nim dygot. — No, może oprócz tej pana dziewczyny. Ona też jest bardzo piękna, pięknością dla pana stworzoną i pan z nią długie lata będzie szczęśliwy, co daj, Panie Boże. Przepraszam, że tyle mówię, ale ja już dawno z ludźmi nie gadałem. Ściga mnie, panie, bieda, nie- szczęście, a za mną krzywda, rozpacz i grzechy strasz- ne. Niech pan już idzie. Ja tu czekam. Wetknął mu do rąk mały węzełek uczyniony jakby z chustki na głowę. — Proszę iść. Proszę iść — ponaglał. — I nikomu ani słowa. Wicio szedł tym świętym wąwozem ostrobramskim w żałosnym, jękliwym śpiewie, w którym mieszały się różne mowy, ii polska, i białoruska, ii litewska. Splecio- ne wspólną rozpaczą wzbijały się wysoko pod niebo pełne raptownego błękitu i szybkich, milczących obłoków. Ulicą Subocz dyrdały, jak nieustający grzmot, fur- gony taborów wojskowych. Bezpańskie psy biegły przed końmi poszczekując zajadle. Wicio znalazł bra- mę domu oznaczonego numerem siedem. Wszedł pod niskie sklepienie i ogarnął go natychmiast odór mydlin, uryny, butwiejącego drzewa. Ściskał w dłoniach węze- łek. Przez ciemną chustkę czuł ciężar bilonu i spręży- stość złożonych po wielelkiroć banknoftów albo może kartek listu. Zastukał do parterowych drzwi oficyny, na których ktoś napisał Ikredą ntiezdairnde „K + M + B 1939". Nikt się nie odezwał w środku. Więc jeszcze spróbował, a potem nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły, znalazł się w sporej izbie, która była zarazem kuchnią, salonem i sypialnią. Na płycie coś się gotowało i to gotowało od dawna, bo wielkie kłęby pary leciały pod sufit. Koło stołu gadało do siebie dziecko uwięzione w krynolinie z witek łozowych. Na łóżku ^okrytym pasiastą narzutą leżała kobieta z głową ukrytą w ramionach. Nad nią wisiał kilim, wisiała też wielka szabla ułańska ruszona mocno przez rdzę. Wicio podszedł do łóżka i dotknął ramienia kobiety. Nie zareagowała. — Proszę pani — powiedział cicho. Zasłaniała twarz nagim ramieniem. Spod bladej skó- ry przeświecała delikatna jasnobłękitna żyłka. — Proszę pani — powtórzył. — Niech pani się obudzi. — Czego? — spytała ochryple nie zdejmując ra- mienia. — Coś pani przyniosłem. Mam przesyłkę. Westchnęła ciężko, podniosła głowę i zobaczył młodą jeszcze twarz, może kiedyś piękną, ale teraz uni- cestwioną przez zmęczenie, apaitię i bezwstyd. Poczuł kisły zaduch trawionego alkoholu. — Jaką przesyłkę? Podał węzełek. Wzięła go na dłoń, jakby zważyła huśtając rękę. Policzki jej były mokre od łez albo potu. — Czy to on posyła? — spytała. — Nie wiem. Dał mi człowiek pod Ostrą Bramą. Czarny, z wąsami, w wojskowych spodniach. Uniosła to zawiniątko przed oczy, zaczęła rozsupły- wać węzeł. I naraz cisnęła tym podarkiem o ziemię. Poleciały jakieś monety, dzwoniąc o sprzęty, dziecko natychmiast zaniosło się płaczem. — Poszedł won z takim gościńcem! Zęby go małanka spaliła, żeby nie dożył jutrzejszego dnia, żeby go dia- bli smażyli w piekle przez wieczność! Jezu, Jezu — za- częła wyć, bijąc głową o brzeg drewnianej skrzyni łóż- ka. — Zmarnował moją młodość, zgnoił nas wszystkich, za życia wpędził do grobu. O Boże, Boże, czemu mnie tak karzesz, czemu dręczysz i zabijasz powoli? Niech będzie przeklęta na zawsze ta moja głupota, wariactwo, zaczarowanie, ta bezbożna miłość. Wicio na palcach odchodził w stronę drzwi. Potknął się o przewrócony taboret sięgając po klamkę. Wtedy ona nagle spytała ochrypłym szeptem: — A jak on wygląda? — Nie wiem. Chyba dobrze. — Coś kazał powiedzieć? — Nie. Nic. Prosił tylko, żeby oddać przesyłkę. Pew- nie ma gorączkę. Ona wstała niezdarnie z łóżka. Chwilę patrzyła bez- myślnie w okno pełne słońca, wytarła wierzchem dło- ni oczy, zataczając się podeszła do płyty kuchennej. Bez pomocy szmaty, gołymi rękami zaczęła zdejmować rozpalony gar ziejący parą. Wicio biegiem wracał pod Ostrą Bramę. Nabożeń- stwo już się skończyło, zniknął ksiądz w zielonej ka- pie, zniknęli też ministranci i ucichły organy. Przed cu- downym obrazem Panny Marii podobnej do perskiej albo może do lewantyńskiej dziewczyny migotały pło- myki świec jak drobiny ludzkiej pamięci. Wicio stanął na jezdni wśród takich samych co przedtem wiernych, zgarbionych w kornej modlitwie, zastygłych w rozpaczliwej ekstazie. Ale czarniawego mężczyzny nigdzie nie było. Rozglądał się uważnie do- koła, szperał oczami po wnękach muru i po bramach, obmacywał wzrokiem plecy klęczących, lecz już wie- dział, że tego człowieka nie spotka. Potem stał na odkrytym brankarcie staroświeckiego wagonu, który pamiętał jeszcze carskie czasy. Wiatr spychał go z platformy, wykręcał mu włosy, smagał węglowym pyłem w oczy