ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

cudowny śpiew całego kościoła, tam-tamy. W południe, na "stadionie wojewódzkim", jakbyśmy u nas powiedzieli, (klepisko i bramki takie jak z tyczek od grochu), uroczystość zewnętrzna, defilada, tamtamy, tańce, przemówienia przedstawicieli rządu i diecezji; nas też tam wymieniono i przywitano rzęsistymi oklaskami. Niektórzy z naszych nie zorientowawszy się, że o nas mowa, też oklaskiwali samych siebie. Bo też jakże można się domyślić, że poronia to znaczy Polska? Ja zorientowałem się tylko z oczu wszystkich, które zwróciły się nagle w naszą stronę. Po tej -uroczystości na misji obiad dla kilkuset osób. Na stojąco, kanapki zapijane piwem lub oranżadą. W poniedziałek była jeszcze uroczystość dla wszystkich księży z diecezji, zebranie z biskupem, na którym nas przywitano i przyjęto do grona kleru pracującego w tej diecezji. Msza św. i obiad. Po południu w poniedziałek (6 września) o godz. 16, zabrawszy wszystkie moje mamatki, pojechałem do Ma-bandy. Już w piątek doszły mnie słuchy, że nie wszyscy pojedziemy na kurs kirundi do Muyange (na północ kraju), gdyż tylko siedem miejsc dało się dla nas zarezerwować. Czterech ma być rozrzuconych po różnych placówkach misyjnych i mają na razie ,sami uczyć się języka. W sobotę przypadkiem dowiedziałem się, że ja jestem, wśród tych czterech, a w niedzielę po południu dowiedziałem się oficjalnie od samego naszego szefa o. Leonarda, że br. Marceli zostaje w Bururi, br. Sylwester jedzie do Martyazo, o. Teofil do Mpingi, a ja do Mabandy, najbardziej w kraju na południe wysuniętej misji. Jak wspomniałem, wyjechałem w poniedziałek po południu. Zabrał mnie ze sobą tymczasowy przełożony tej placówki, który przyjechał do Bururi na zjazd duchowieństwa, znany w całym Burundi o. Bagein. Pożegnałem się z resztą (nie wiadomo na jak długo) i z moim nowym przełożonym - "Czarownikiem", jak go nazywali niektórzy z naszych (bo też w istocie swoją powierzchownością przypominał pogańskiego czarownika) - ruszyłem 70 km na południe kraju. Po górskich drogach "Czarownik" jechał ostrożnie, ale dość pewnie wlkswaigenem, który na pewmo jako jeden z pierwszych zszedł z taśmy produkcyjnej tej firmy. Podczas rozmowy "Czarownik" mówił bardzo wyraźnie, dość powoli i okazał bardzo wiele wyrozumiałości dla mojej francuszczyzny. Gdy oczom naszym ukazała się piękna dolina, w której leży Makamiba (misja oddalona od Mabanidy o około 20 km), "Czarownik" zatrzymał samochód i na chwilę wyszliśmy na świeże powietrze podziwiać piękne widoki. Ruszyliśmy dalej, wstąpiliśmy na misję w Makambie. Wypiliśmy kawę, odwiedziliśmy przy misji pracujące siostry zakonne francuskie, obejrzeliśmy pięknie wyposażoną "Maternita" (coś w rodzaju kliniki położniczej), prowadzoną przez te siostry. Pożegnaliśmy się i już o zmroku, około godz. 19, dotarliśmy do Mabandy. Umieszczono mnie tymczasowo w pokoiku dla gości. Potem miałem zająć pokój jednego z ojców, który za parę dni opuszczał Mabandę. Zastaliśmy jeszcze na miejscu dwóch innych ojców: o. Studitera - Francuza oraz o. Jimeno - Hiszpana. Wszyscy ze Zgromadzenia Ojców Białych. Nazajutrz przy ołtarzu w zakrystii odprawiłem. Mszę św. Koncelebrowaliśmy razem z o. Jimeno po francusku. Ojciec ten, nieco młodszy ode mnie, był już 5 lat w Burundi, następnie 3 lata w Hiszpanii i teraz przed dwoma miesiącami znowu przyjechał do Burundi. Okazywał mi, jako nowicjuszowi, bardzo wiele życzliwości we wszystkim. Został niestety przeniesiony na inną placówkę, a ja mam tu być na jego miejscu. Mieszkam też teraz w pokoju, który on zajmował. Byliśmy tylko parę dni razem, ale bardzo się zaprzyjaźniliśmy. O. Studter to człowiek gdzieś około sześćdziesiątki. Trochę schorowany (astma, serce), i może dlatego nie wykazujący zbytniej żywotności. Lubi narzekać zwłaszcza na Murzynów, ale z drugiej strony jest im bardzo oddany. Gdy tylko jest na miejscu w Mabandzie, to robi codziennie małe "wycieczki i odwiedza okoliczną ludność w ich dolinach. Ludzie ci bardzo sobie cenią takie odwiedziny. Chętnie zabiera mnie na te spacery, a ja też chętnie idę, bo mam okazję zobaczyć jak ludzie żyją i mam możliwość trochę osłuchać się języka. Ale do tych spraw jeszcze wrócę, jeśli nie w tym to w następnych listach. Drugim moim towarzyszem w Mabandzie jest już wspomniany o. Bagein. Znam dopiero go niedawno, ale nie mam słów zachwytu dla tego człowieka. Człowiek już po siedemdziesiątce, przeszło czterdzieści lat w Burundi. Umysł ma nadzwyczaj świeży. Wszystkim się interesuje, naprawdę na wszystkim się zna. Jednym słowem, jest uważany powszechnie w Burundi za największy autorytet, a przy tym niesłychanie dobry człowiek. Uczy mnie języka kirundi; a także wielu innych rzeczy można się od niego nauczyć. Wczoraj na przykład pokazywał mi w jaki sposób produkuje pociski do swojej fuzji - bo chodzi na polowanie i prawie nigdy nie wraca bez jakiejś antylopy czy czegoś podobnego - my mamy pożywienie, a ludzie są mu bardzo wdzięczni, bo antylopy niszczą uprawę grochu itp. Chcę przygotować ten list do wysyłki, dlatego nie będę się teraz zatrzymywać dłużej ani nad "Czarownikiem" ani mad innymi sprawami. Zacznę też zaraz pisać list następny, by odrobić zaległości: o klimacie, o życiu naszym tutaj, o zajęciach, o ludności, o krajobrazie, po prostu o wszystkim będę Was informować. Ciekaw też jestem "co słychać" u każdego z Was. Proszę naprawdę pisać jak najwięcej. Kończę tak nagle ten list, bo będę miał dziś okazję go wysłać. Kurier, który nas łączy ze światem i odbiera pocztę, wędruje tylko raz na tydzień. O sobie powiem tylko krótko, że czuję się świetnie, że na potęgę uczę się języka kirundi, odprawiam już w tym języku Mszę św. Pamiętajcie, że na modlitwę Waszą bardzo liczę i sam naprawdę zawsze wszystkich Was polecam Panu Bogu! Niech Pan Bóg będzie z Wami wszystkimi! Horana Umukamal - Pan z Wami! Wasz brat o. Jan Kanty - karmelita 2. Lekcja kirundi. Spotkanie z żebrakiem Mabanda, 31 października 1971 r. Najmilsi! Wstyd mi, że znowu ten list muszę zacząć od przeproszenia wszystkich za zwłokę. Miałem po wysłaniu poprzedniego, pierwszego listu, zaraz rozpocząć pisać list niniejszy, a tymczasem minął już przeszło miesiąc, gdy siadam znowu do maszyny (nawiasem mówiąc maszyny bardzo wstrętnej, bo nie tylko że nie ma na niej "polskich liter", to na dodatek litery "międzynarodowe" i to nawet te najważniejsze: "a", "y", "m"... znajdują się w zupełnie innych miejscach klawiatury. Strasznie niekatolicka ta maszyna, ale mam nadzieję, że niebawem zdobędę swoją, bo już nasze skrzynie są w Bururi. Czekam tylko na okazję, by tam pojechać. Ale do rzeczy! W ostatnim liście opisałem mniej więcej zdarzenia pierwszych dni naszego pobytu w Burundi. Już prawie dwa miesiące jesteśmy tutaj. Co nowego? Otóż w dalszym ciągu głównym moim zadaniem jest nauka kirundi. Jest to zajęcie wcale nie nudne, bo język jest naprawdę nadzwyczaj precyzyjny, bogaty i bardzo logiczny. Gramatyka zupełnie odrębna, różna od gramatyki języków europejskich