ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Łapie więc leżące na stole nożyczki, morduje nożyczkami, bestialsko, ohydnie, w panice. Dla dobra sprawy. I tylko to przeraźliwe miau- czenie kota, i oczy zabijanego, osłupiałe, osłupiałe. „Dlaczego?” Tyle tylko zdołał z siebie wydusić, wychrypieć. Chłopak nie może przyjść do siebie. Popełnia szaleństwa. Rozpija się, wykoleja. Załama- nie nerwowe. Chociaż zabił winnego, dla dobra ojczyzny, aliantów, antyfaszystów, postępu, czego kto chce. A potem okazuje się, że to istotnie była pomyłka. Zabity niczemu nie był wi- nien, przypadkowy człowiek, był taki, jakim się wydawał, bez drugiego dna: poczciwina w starym paletku, drżący o swego uwielbianego kota. Częsta sprawa, gdzie drwa rąbią, tam wió- ry lecą. Przełożonych takie wyjaśnienie sprawy ani ziębi, ani grzeje: ileż było podobnych przypadków! Kto by sprawdzał tak dokładnie? Ileż poczciwych niewiniątek zadźgali z naj- wznioślejszych pobudek chłopcy tacy jak ten! Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Ulubione przysłowie polityków. Podnosi głowę, patrzy na dziewczynę, która zdążyła już zamówić, nie pytając go, lody i kawę. – Pamiętam ten film. Dobrze pamiętam. Ale co chciałaś przez to powiedzieć? – Że nigdy dość ostrożności. W obie strony. – Bierzesz mnie za szpicla? – Nie. Czuję akurat to, co ten nieszczęśnik wobec swojego poczciwiny z kotem. Ale co to znaczy? – Więc inni uważają... – Nikt tak nie uważa! Myślisz, że kim jestem? Szefową grupy terrorystycznej? Paryski łącznik między RAF a Czerwonymi Brygadami, Conchita Estravados, córka Estravadosa, któż by inny? Kochany, zastanów się. Wyobrażasz sobie większą bzdurę? Mnie mają na oku. Może w ogóle każdy, kto styka się ze mną, jest spalony. W każdym razie ty... Jedzże te lody, zanim się roztopią! Ach, znów nie zapytałam: może ty w ogóle nie lubisz lodów? – Niespecjalnie. – To dawaj, zjem dwie porcje. Ja UWIELBIAM lody. Pij kawę. Więc słuchaj: jesteś tak spalony, że trudno bardziej. Korespondencja z Moniką Weber, przez pięć cenzur co najmniej, z więzieniem! Korespondencja z jej adwokatem. Z różnymi tam. Potem przyjeżdżasz tu, na zaproszenie Michaela: każdy wie, kim jest Michael. Spotykasz mnie, afiszujesz się ze mną. I z moimi Latynosami, z moimi Palestyńczykami. Jakbyś chodził z zapalonym reflektorem! To zbyt jawne, zbyt jaskrawe. Z pięć wywiadów ma cię już w swoich kartotekach. Jeśli to nie są 71 ------------------------------------------------------------- page 72 głupcy – na ogół są – biorą cię za to, czym jesteś. Typowy kompleks inteligencki, fascynacja, Bóg wie co. Co nie znaczy, żeby na ciebie nie uważali, na wszelki wypadek. Bo a nuż jest to drugie dno? – No tak – mówi Krzysztof. – Aż tak byś chciał? Ryzykować, robić coś? Może zejść w podziemie? Człowieku, ty byś tego nie wytrzymał. Jest taka Niemka, Kornelia... ma dwadzieścia sześć lat, miała osiemna- ście, kiedy zeszła w podziemie, znikła, nie złapali jej. Ale wyobrażasz sobie, co to za życie? Śliczna dziewczyna, mówię ci, sama subtelność... A Gitte? Ma trzydzieści jeden. Pięć lat w najcięższym więzieniu świata. Ponad pół roku w innym mamrze. Poza tym – w podziemiu. Wiecznie w ucieczce, w ukryciu. Dziewczyna ze stali. Co za refleks! Kiedy ją już mieli na granicy, zastrzeliła glinę, wskoczyła do wozu i zwiała. Jej faceta zgarnęli, tego, z którym je- chała. Jej nie. Przemycała ludzi do Francji, Holandii, Szwajcarii. Prowadziła samochód na akcjach. A w szkole nie zdołała zrobić prawa jazdy. Zawsze miała dwie lewe ręce. Nieśmiała, cicha, łagodna, mól książkowy, mamina córeczka. Inteligentka pierwszej wody. I nagle... Ale ona ma ideę, Gitte, tego się nie zniesie bez idei! Wyobraź to sobie. Dożywocie, pomyśl o do- żywociu! Głodówki. Po dwa miesiące! Odmawianie picia. Tortury. Wieczna groźba, że cię po prostu powieszą w celi i upozorują samobójstwo. Czym oni tam mogą żyć, pomyśl? Ideą. Ale ty jej nie masz, stary, nie robię ci z tego zarzutu, nie masz jej! No, w co ty wierzysz? Kochasz się w tych ludziach. Kochasz się w moim ojcu, w więźniach ze Stammheim, jak się kochano w Napoleonie. Ale co: serio wierzysz, że bez partyzantki miejskiej ani rusz? – W to tak. – A po co? Po co? Żeby dojść kiedyś do społecznej własności środków produkcji? Wy ją tam niby macie, i co z tego? – Conchita. – No, w co ty wierzysz? W co? Tak, żeby za to umrzeć? Kochasz terror, o Jezu! Fanatyk. Mięczak. – A ty? – Przecież ja mówię o sobie! Nie widzisz? Podnosi do ust filiżankę, w której nie ma już kawy, odstawia ją. – Męczennicy! – mówi ze złością. – Mój ojciec, Laventure, Ulrike, Baader, Ensslin, Raspe, Holger Meins, Małgośka Caghol, i tak dalej, i tak dalej... Ale zrozum: każdy ruch ma swoich męczenników. Każdy! To bez znaczenia. – A czytałaś Pascala? „Je ne crois que les idées dont les témoins se font égorger”! – No właśnie, inteligenckie bzdury. Każda idea ma takich, co się dadzą zarżnąć za jej prawdziwość. Każda! Co za kretyn ten twój Pascal! – Conchita. – Wierzył tylko w idee, których wyznawcy dadzą się za nie zarżnąć! A więc we wszystkie, co? Kretyn. – I ty to mówisz? Słuchaj, Conchita, oni wszyscy nie wiedzieli, za co giną. Ale ja wiem. I właśnie o tym... – W porządku. Powiesz mi kiedy indziej. Zamówiła drugą kawę, znów marszczy nos, parząc się pierwszym łykiem, dmucha na czarną, płynną powierzchnię. – Psiakrew – mówi – i znów nie sprawdziłam, co to za ważniak tu bywał. W tej knajpie. Comte? Nie, człowieku, to niemożliwe. – Conchita. Przygląda mu się teraz, poważnie, zmrużonymi oczami. Odgarnęła włosy z czoła. – OK, ja ci wierzę – mówi. – I dlatego powiem ci tylko jedno, więcej nie mogę. Uważaj na Michaela. To zdrajca