Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Patrzyłem oniemiały. Do auli wbiegła... rozradowana Uu w lśniącej srebrnymi łuskami sukni (?!). Kiedy zdążyła się przebrać?! Lecz jeszcze bardziej zdumiało mnie to, że wbiegła z kekuforem i trąbiła! Za nią podążał rozbawiony tłum studentów i bakałarzy. - Eendorro! Eendorro! - wołali. Uu oddała kekufor woźnemu, zajaśniała wszystkimi łuskami, zalśniła kryształami i zaczęła przede mną wykonywać nader skomplikowany, zapewne rytualny, taniec składający się z wielu figur. Czyżby tak wyrażała swoją wdzięczność i radość z powodu zdanego egzaminu? Żywy aplauz zebranych świadczył, że ten choreograficzny popis udał się jej znakomicie, ale zdziwiło mnie, że ja także jestem przedmiotem życzliwego zainteresowania całego gremium, mimo że nie trąbiłem ani nie tańczyłem. Zewsząd rozlegały się przychylne syki, pomrukiwania i chrzęsty pod moim adresem. Studenci w jaszczurawatych kostiumach otoczyli mnie zwartym kręgiem i choć zgodnie z eechtońskim zwyczajem odwracali ode mnie maski, to jednak połyskiwali przyjaźnie, oraz, co już było zupełnym zaskoczeniem, rzucali we mnie garściami kolorowych kamyków - bagatela - to chyba były autentyczne rubiny, szafiry i brylanty... Parę złapałem w ręce. Znów rozległy się okrzyki: Eendorro! Eendorro!, tym razem skierowane do mnie. - Ciesz się, ciesz się! - wołano. Potem podano mi kekufor trąbiasty, abym wyraził swoją radość, ale odmówiłem, bo był zbyt gorący i bałem się, że poparzę sobie usta. Zgodziłem się natomiast wykonać taniec eendorro, a ściślej, parę jego łatwiejszych figur, co wzbudziło zarówno nowy aplauz, jak ogólną wesołość. Zapewne pląsałem jak niedźwiedź smorgoński. Bałem się, by rozbawiona gawiedź nie prosiła mnie o bis, ale taktownie wmieszał się Wielebny Aabo Iitede, podziękował mi za występ, po czym skinął na herolda w masce psa. Przy dźwiękach kekuforów obwieścił on o zajęciu przez Uu pierwszego miejsca w kategorii reduplikowanych dziewcząt. Szmer podziwu i zazdrości przetoczył się przez salę, gdy wniesiono nagrodę-kryształowy flakon. Podobno w jego wnętrzu znajdowało się dziewięć tabletek bio (!). Następnie włożono na głowę Uu wieniec z eeberonów płaskich, jeszcze świecących się różową świeżą rosą. Uroczystość dobiegała końca. Aabo Iitede, rozdając życzliwe uśmiechy, wytoczył się z auli. Za nim w szczelnej asyście fagasów i pedli wyprowadzono szybko Uu. Zdążyła mi tylko przesłać wytworny ukłon i pożegnalny ludzki" uśmiech, co zresztą przyjąłem z ulgą, albowiem od momentu, gdy zaproponowała mi zdjęcie masek, bałem się zażyłości i wszelkich z nią bliższych kontaktów. -67- lliSft Zrobiło się dość późno, kończono już wydawać certyfikaty kwaterunkowe i klucze, a Boba ani śladu. Zniecierpliwiony wyszedłem do kuluarów. Może go przechwycono? Postanowiłem zasięgnąć dyskretnie j ęzyka w portierni, czy w campusie nie wydarzyło się nic złego w ostatnich godzinach, lecz przy windzie dopadło mnie i wylegitymowało dwu pedli ze służby bezpieczeństwa. Moje zachowanie wydało im się podejrzane, pytali, co robię o tak późnej porze w odległych kuluarach. Wyjaśniłem, że czekam na przydział bungalowu, lecz wyszedłem na chwilę poszukać mojego osobistego robota, który gdzieś się zawieruszył. - Roboty nigdy nie wychodzą same bez rozkazu właściciela - zauważyli sceptycznie. - A wysłane - bezbłędnie wracają. - Mój ma zaburzenia pamięci - powiedziałem, lecz nie rozwiałem ich podejrzeń; udali się ze mną do poczekalni intendenta i sprawdzili, czy jestem na liście. Gdy przekonali się, że istotnie tam figuruję, przestali się mnie czepiać, ale wciąż nie spuszczali z oka. Po chwili roboty-urzędnicy wprowadzili mnie przed oblicze intendenta. Był to smutny typ o wyglądzie osowiałego, podłysiałego puchacza, w wypłowiałym kostiumie, z wytartymi łuskami i paroma półszlachetnymi kamieniami na piersi, które dawno straciły blask. Mimo tak nędznej prezencji wygłosił do mnie kwieciste i dęte przemówienie o zaszczycie, jaki mnie spotyka. Nie zdziwiło mnie to zresztą było całkiem w duchu Uuru. Już przedtem zauważyłem, że Eechtonowie uwielbiają deklamować i z każdego głupiego zdarzenia lubią robić uroczystość. - Więc to pan - zaskrzeczał na koniec już nieoficjalnym tonem, odchylając się do tyłu w fotelu i lustrując mnie ciekawym wzrokiem. - No, no - pokręcił głową. - A bo co? zmieszałem się. - Nic, brawo, chłopcze rzekł niby to z podziwem, klapiąc czymś w rodzaju dzioba. Odniosłem przykre wrażenie, że ten puchacz wyczuł we mnie oszusta. Postanowiłem się mieć na baczności. - Oto pański klucz i certyfikat - mruknął, wręczając mi zamkniętą kopertę. Otworzyłem ją zaraz za drzwiami i zdębiałem. Zamiast czarnego klucza, jaki dostawali bakałarze różnych stopni, a nawet asystenci, w mojej kopercie znajdował się płaski złocisty kluczyk z rubinem w uchwycie, a zamiast zwykłego zaświadczenia o prawie do zamieszkania w campusie i numeru bungalowu, otrzymałem ozdobny certyfikat na różowym papierze, z winietą przedstawiającą dwie gęsi łkawe złączone dziobami, można by rzec całujące się gęsi. Nie podobało mi się to wszystko. Ktoś stroi ze mnie żarty! Więc gdzie w końcu kazali mi zamieszkać? Z certyfikatu niewiele zrozumiałem z powodu -68- braku Boba. Były tam wymienione jakieś litery i cyfry, lecz co oznaczały - nie wiedziałem. Mówiłem sobie w duchu, co mnie to właściwie obchodzi i tak tam nie stanie moja noga, lada moment zjawi się Bob i pożegnamy, oby na zawsze, Episteme. Lecz w końcu ciekawość wzięła górę; zaprezentowałem certyfikat jednemu z tych czarnych pedli, którzy mnie pilnowali. - Czy zechce mi pan objaśnić, boja mam słabe oczy, czy dostałem miejsce w Bakałarni, czy też w innym wieloosobowym bungalowie. I dlaczego taki kluczyk? - pokazałem. - Nie dostał pan miejsca w Bakałarni ani w żadnym wieloosobowym bungalowie. Dostał pan przydział do dwuosobowego domku w sektorze C. Z widokiem na Góry Ametystowe - rzekł, patrząc na mnie z niejakim uznaniem. -Tam dają takie kluczyki - mrugnął okiem. Dwuosobowy domek?! Ogarnęły mnie złe przeczucia. Chciałem zażądać od pedla dalszych wyjaśnień, lecz w tym momencie w głębi kuluaru ukazały się żółte pulsujące światełka ostrzegawcze, to nadjeżdżał rozpędzony Bob. Zahamował z piskiem tuż przede mną. Odciągnąłem go w odległy zakamarek kuluaru. - Co z hemisferą? zapytałem nerwowo ściszonym głosem. Nie udało się? - Owszem - odparł