Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
- Zbiór starych książek, panie dzieju, - mówił bibularz, trzęsąc rękami - to nie księgarnia, to nie skład druku, to żywy organizm, zrozumiale przemawiający. Każda z tych książ ek ma swoją historię i dla człowieka co dłużej na nią patrzy a myśli, ma dziwny urok i wzbudza szacunek. Niech no pan zważa, ile to tu jest roztrząsań, dociekań, uniesień ducha, wizji, marzeń, poetyckiego wzruszenia, napomnień, kłótni, przekleństw i błogosławieństw... A już to wszystko, cmentarz. Co kogo obchodzi płomienna satyra Jordanusa Brunona Il Candelajo, pisana w roku pańskim 1582, która przecie była jedną ze szczap, rzuconych przezeń na stos własny? Wszystko to minęło i człowiek, stojąc wobec tego, może tylko rozmyślać sobie niby Hamlet nad czaszką błazna: "Biedny Yorricku! Gdzież teraz twoje drwinki, twoje śpiewki, twoje koziołki, twoje wybuchy wesołości, które doprowadzały do ryku stół biesiadniczy? Ani jednego teraz, by wyśmiać twoje własne szczerzenie zębów z żuchwą do cna opadłą..." Oto na przykład, mam tutaj dwie ciekawe książeczki Tomasza Campanelli, których bym za nic nie sprzedał. Jedna z nich nosi tytuł Civitas solis, wydano ją w Utrechcie, roku 1643. Druga Apologia pro Galileo, wydana była we Frankfurcie, w roku 1622. Tę ostatnią książkę siarczysty mnich pisał między jedną torturą a drugą. A tortury były nie byle jakie, trwały po trzydzieści pięć godzin, zrządzając ciężkie uszkodzenia ciała. Arterie i żyły pękały, a krwi płynącej z ran filozofa nie można było zatamować. Okręcono go powrozami, które wpiły się aż w kości. Zawieszono ze związanymi rękami nad ostrzem drewna, które wygryzło mu szesnastą część ciała i wytoczyło zeń dziesięć funtów krwi. Ta książka, mówił antykwariusz, trzymając w ręce Civitas solis, przemawia do mnie, jak miecz złamany w boju, skrwawiony po rękojeść. Nie sprzedałbym jej za żadne pieniądze, za żadne pieniądze! - A gdzie żeś ją pan kupił? - Gdziem kupił? Tutaj, u Żydka, który furę, słyszysz pan, furę takich książek zgarnął za trzy ruble w czasie licytacji gratów po jakimś kanoniku, zmarłym na prowincji... Bo i dlaczego taki Campanella pisał swoją Civitas solis? Dlaczego? - wołał stary głośno, patrząc Raduskiemu w oczy. Jakiż wariat! Tracić na zaostrzonym drągu szesnastą część ciała i dziesięć funtów krwi dlatego... No dlaczego, dlaczego? Dla iksa, który miał być dopiero po nim, czort wie kiedy, i którego nawet on nie mógł zrozumieć dostatecznie. Mój łaskawco, bronić Galileusza, uprzeć się dla satysfakcji myślenia według własnych upodobań, dać sobie rozpruwać żyły... Raduski siedział na stołku przy gablocie, odkładał książkę za książką i uśmiechał się pod wąsem. W pewnej chwili wlepił oczy w starego rozmówcę i przypatrzył mu się ciekawie. Jedne z drzwiczek ostatniej szafy nie dawały się otworzyć z łatwością i antykwariusz poszedł szukać jakiegoś klucza. Stukając pantoflami, wszedł z pierwszej sali do drugiej z błyszczącą posadzką, która leżała o kilkanaście centymetrów wyżej niż w głównej, i, zbliżywszy się do ściany, gdzie widać było tylko same półki z książkami, znikł wśród oprawnych tomów, jak gdyby się nagle zamienił w proch biblioteczny i schował w pierwszej lepszej szufladzie. Raduski obejrzał się po sali. W ciszy, która nastała z chwilą wyjścia właściciela zbioru, słychać było z kąta wolne tik-tak ogromnego szafkowego zegara. Dźwięk ten zabawnym uczuciem przejął serce pana Jana. Z łatwością można było teraz pojąć, co tak niejasno, choć krzykliwie opisywał stary antykwariusz, owo uczucie przykre i dławiące, gdy się słyszy systematyczne i jednakie kroki niestrudzonego czasu wśród odwiecznych druków. Raduski trzymał na kolanach jakiś wielki tom in folio i przewracał kartę za kartą. Druk był polski. Oczy Raduskiego padły na jedną z stronic i przylgnęły do niej. Antykwariusz wrócił ze skrzyneczką, napełnioną pękami kluczy, i zajął się otwieraniem niesfornych drzwiczek. Gadał głośno, zwracał się do gościa, ale bez skutku. Po upływie blisko godziny Raduski wstał prędko i rzekł: - Sprzeda mi pan tę książkę? - Żywoty ojców świętego Hieronima? Phy... No może. Choć mi żal. To dla tego chorego? - Co pan każe sobie zapłacić? Antykwariusz począł przeglądać swe spisy, notować na rozmaitych karteczkach, a na koniec końców mruknął, ruszając wargami, jakby coś przeżuwał: - To tam żywoty... Pieniędzy się za to nie bierze. Czytaj pan temu choremu.. Niech wam służy. - Ja wezmę książkę tylko za pieniądze. - Nie dam tej książki za pieniądze! - No to nie. - Kładź pan tu na gablocie dziesiątkę i bierz tego Hieronima! - krzyknął stary, jakby kto z niego darł pasy. Raduski podał mu rękę, wymienił swe nazwisko, co tamtego, zdawało się, wcale nie interesuje, umieścił na szklanej szubie szafki dziesięć groszy i wyszedł, dźwigając księgę. - A nie zniszcz pan druku! Zawszeć to siedemnaste stulecie... - wołał antykwariusz. Raduski słyszał głosjego, gdy już był na ulicy. Wprost ze sklepu bibularza udał się do mieszkania Poziemskich. Gdy tam przyszedł doktorowa zajęta była brzydką operacją przepłukiwania choremu nosa. Ledwie to skończyła i ledwie biedak złożył swą głowinę na poduszkach, w przedpokoju dał się słyszeć głos dzwonka i w parę minut później wszedł Koszczycki. Twarz miał wystraszoną i oczy biegające. Ujrzawszy Raduskiego, dźwignął brwi wysoko i zachował dyplomatyczną pozę, która mogła równie dobrze zwiastować chęć uściśnięcia kolegi, jak i świadczyć, że go się wcale nie zna. Raduski uśmiechnął się i podał mu rękę. - No i jak że? - szepnął przybyły, zwracając się do pani Poziemskiej, - nie lepiej? - Nie, nie lepiej... - odparła ruchem ust i oczu. Następnie, według swego zwyczaju, odchyliła cokolwiek w tył głowę i spod rzęs, z ledwie co widocznym uśmieszkiem przyglądała się adwokatowi. Raduski udawał, że ma oczy spuszczone, a pilnie śledził każdy ruch mecenasa, nie mogąc zrozumieć, po co on tam przyszedł. - A może go posądzam... - rozmyślał - może to w istocie litościwy człowiek? Gdy upłynęło kilkanaście minut chwycił sekret w przestrzeni, na gorącym uczynku. Koszycki schylony nad łóżkiem chorego uwielbiał doktorową, która siedziała z drugiej strony posłania, wzrokiem pełnym głębokiej, utajonej, gwałtownej namiętności. Nie pragnął on, widać, żeby afekt jego był dostrzeżony przez samą panią Martę i z oczu jego wyglądała tylko czysta, nienasycona i nienapatrzona żądza miłości. Zbadawszy to zjawisko, Raduski spuścił z oka mecenasa i zajął się doktorową. Ciekawość jego przekroczyła teraz wszelkie granice: czuł, że siła wzroku zdolna by była wydrzeć prawdę z cieniów nocy, z dna wody, z głębi gruntu. Twarz pani Marty była zupełnie obojętna, ale czasami przesuwały się po niej zamaskowane uśmiechy, niby zimne światło, idące późną jesienią przez role smutne i pełne żałości