Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Pris roześmiała się, czochrając mi włosy. - Tak cię śmieszy mój paniczny strach? - spytałem. - Tu nie chodzi o strach, który odczuwasz - zauważyła rzeczowo Pris. - Chodzi po prostu o trochę naturalnego zwierzęcego pożądania. Trochę do mnie, trochę do pieniędzy, trochę do władzy, trochę do sławy. - Rozstawiwszy kciuk i palec wskazujący, pokazała, jak niewiele ma na myśli. - Ogólnie mniej więcej tyle. Oto prawdziwy wymiar twoich wielkich, gwałtownych emocji. Powoli spojrzała na mnie, zadowolona z siebie. Jechaliśmy dalej. W Boise odebraliśmy z domu rodziców homunkulusa, zawinęliśmy go w gazetę i zataszczyliśmy do auta. W Ontario Pris wysadziła mnie przed biurem. W drodze powrotnej niewiele rozmawialiśmy. Pris zamknęła się w sobie, a we mnie mieszała się z urazą obawa o nią. Moje rozterki zdawały się ją bawić. Zachowałem jednak tyle rozsądku, aby trzymać gębę na kłódkę. W biurze zastałem czekającą na mnie niską, tłuściutką czarnulkę. Miała na sobie gruby płaszcz, w ręku trzymała walizeczkę. - Pan Rosen? - Taak - odpowiedziałem, zastanawiając się, czy mam do czynienia z doręczycielką wezwań sądowych. - Colleen Nild. Jestem z biura pana Barrowsa. Pan Barrows prosił mnie, abym do pana wpadła na krótką rozmowę, jeśli ma pan chwilę czasu. - Miała niski, niepewny głos i wyglądała, pomyślałem, jak czyjaś bratanica. - Czego pan Barrows sobie życzy? - zapytałem ostrożnie, wskazując jej krzesło. Sam usiadłem naprzeciw niej. Pan Barrows polecił mi sporządzić kopię listu, który przygotował dla panny Pris Frauenzimmer, kopię dla pana. -Wręczyła mi trzy cieniutkie kartki. Zauważyłem coś zamazanego, niewyraźnego, co jednak było poprawnie napisanym urzędowym listem. - Jest pan z rodziny Rosenów, prawda? To wyście zaproponowali podjęcie produkcji homunkulusów? Przebiegając wzrokiem list, zauważyłem co rusz pojawiające się nazwisko Stanton. Była to odpowiedź Barrowsa na list od Pris w jego sprawie. Ale nie mogłem uchwycić myśli Barrowsa. Wszystko było bardzo mętne. Nagle załapałem, co jest grane. Barrows najwyraźniej źle zrozumiał Pris. Uznał, że pomysł ponownego rozegrania wojny secesyjnej za pomocą elektronicznych homunkulusów produkowanych w naszej fabryce w Boise jest społecznym przedsięwzięciem, czymś w rodzaju patriotycznego działania zmierzającego do edukacji społeczeństwa, użyźnienia pustyni. Oto, co dostała, powiedziałem do siebie. Tak, miałem rację. Barrows dziękował jej za pomysł, za wzięcie jego osoby pod uwagę w związku z tym przedsięwzięciem... ale, jak pisał, każdego dnia otrzymuje wiele propozycji i obecnie jest bardzo zaangażowany w wiele ważnych projektów. Na przykład dużo czasu zajęło mu zwalczanie nakazu zburzenia osiedla domków zbudowanych podczas wojny gdzieś w Oregonie... list stawał się w tym miejscu tak niejasny, że zupełnie straciłem wątek. - Mogę to zatrzymać? - zapytałem pannę Nild. - Proszę bardzo. Gdyby miał pan jakieś uwagi, jestem pewna, że pan Barrows chętnie ich wysłucha. - Długo pracuje pani u pana Barrowsa? - Osiem lat, panie Rosen. - W jej głosie dało się wyczuć dumę. - Czy rzeczywiście jest miliarderem, jak piszą w gazetach? - Pewnie tak, panie Rosen. - Zamrugała brązowymi oczami, co spotęgowały okulary. - Czy pan Barrows dobrze traktuje swoich podwładnych? Zaśmiała się, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi. - Co to za projekt to osiedle Wielka Blada Łysina, o którym pan Barrows wspomina w liście? - To określenie Wzgórz Boskiej Łaskawości, jednego z największych osiedli domków mieszkalnych na północnym wybrzeżu Pacyfiku. Tak je zawsze nazywał pan Barrows, choć pierwotnie termin ten miał wydźwięk ironiczny. Wymyślili go ludzie, którzy chcieli je zburzyć, a pan Barrows go przejął, termin oczywiście, chcąc chronić mieszkających tam ludzi, aby nie czuli się opluwani. Oni doceniają jego wysiłki. Wystosowali nawet petycję z podziękowaniem dla niego za pomoc w zablokowaniu nakazu wyburzenia. Było tam prawie dwa tysiące podpisów. - Zatem ludzie, którzy tam mieszkają, nie chcą zburzenia swoich domów. - Och nie, są bardzo do nich przywiązani. Jest tam co prawda grupa mąciwodów, niepracujących kobiet, ludzi z towarzystwa, którzy chcą zwiększyć wartość swej ziemi. Chcą, by zbudowano tam klub golfowy lub coś w tym rodzaju. Nazwali się Północno-Zachodnim Komitetem Obywatelskim na rzecz Lepszych Warunków Mieszkaniowych. Przewodzi im pani Devorac. Przypomniałem sobie, że czytałem o niej w gazetach wychodzących w Oregonie. Obracała się w modnych kręgach, zawsze w coś zaangażowana. Jej zdjęcie regularnie pojawiało się na pierwszej stronie kroniki towarzyskiej. - Dlaczego panu Barrowsowi tak zależy na ocaleniu tego osiedla mieszkaniowego? - zapytałem. - Złości go pozbawianie amerykańskich obywateli ich praw. Większość z nich to biedacy, którzy nie mają dokąd pójść. Pan Barrows ich dobrze rozumie, zwłaszcza że przez lata mieszkał w wynajętym mieszkaniu... Czy pan wie, że jego rodzina była równie biedna jak inne? Sam doszedł do pieniędzy, dzięki poświęceniu i ciężkiej pracy. - Tak - powiedziałem. Wydawała się czekać na ciąg dalszy, więc dodałem: - To miłe, że wciąż się utożsamia ze środowiskiem, z którego się wywodzi, nawet teraz, kiedy jest miliarderem