Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Nie był człowiekiem, który marnuje czas na beznadziejne przekonywanie; lecz wypił swoje piwo i wylał resztki w ogień. Polana zasyczały i wzbiła się para. - W porządku. Ruszajmy po Mali. Drzwi tawerny zamknęły się cicho za nami i Katjka wzięła mnie dyskretnie pod ramię; gdy dotarliśmy do najniższego schod- ka, wsparła się na nim. Doszła do samochodu bez większego wysiłku, lecz opadła na głębokie tylne siedzenie, jakby biegła przez milę. W drodze z miasta na lądowisko helikopterów Jyp na powrót stał się sobą, podskakiwał w samochodzie jak ośmio- latek, to prosząc, byśmy jechali szybciej, to znów upierając się, by zwolnić, żeby mógł się dokładnie przyjrzeć, jak jakieś miejsce zmieniło się od czasu, gdy ostatni raz tędy przejeżdżał. Za to Katjkę widziałem w lusterku. Jej głowa opierała się bezwładnie o podgłówek, oczy miała przymknięte, nie rozglądała się na boki, aż do chwili, gdy oświetliły ją ostre światła lotniska. Szarpnęła gwałtownie głową i uniosła rękę, chcąc się zasłonić, lecz zdążyłem jeszcze dostrzec wyraźnie pogłębione linie, puste oczy, pobruż- dżoną, papierową skórę naciągniętą mocno na kościach poli- czkowych. Prawdę mówiąc, nie była to stara twarz, była młoda, lecz zniszczona. Odetchnąłem, gdy mogłem w końcu skręcić w ciemną alejkę prowadzącą do lądowiska. Pierwotnie był to pas wojskowy, wciąż jeszcze otaczały go pola uprawne. Gdy ot- worzyłem dla niej drzwiczki, wysiadła gibka jak niegdyś, a jej twarz, jak zazwyczaj, nie wyglądała nawet o dzień starszą niż dwadzieścia dziewięć lat - zakładając, że można było tak wcześ- nie zdobyć tyle doświadczenia. Gdy szliśmy w stronę małego terminalu, ociągała się. Oddychała gwałtownie powietrzem prze- syconym zapachem mokrej trawy, wstrząsana silnymi dreszcza- mi. Dopiero gdy zamknęły się za nami drzwi, powtórzyła echem ich westchnienie. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co o nas pomyślała ochrona lotniska. Zwłaszcza o Jypie, który był ubrany w swoją czarną marynarską kurtkę i morski rynsztunek. W dodatku mając w perspektywie lot helikopterem był znacznie bardziej ruchliwy niż przedtem. Całe szczęście, że nie musieliśmy zawra- cać sobie głowy paszportami; paszporty jego i Katjki z pewnością spotkałyby się z dużym zainteresowaniem. Obsługa znała mnie i przepuścili nas bez większych przeszkód na lądowisko, gdzie mechanicy z nocnej zmiany wciąż wytaczali maszyny i uzupeł- niali paliwo. O tak późnej porze nie było problemów z koryta- rzem powietrznym i już po chwili mogliśmy wystartować. Na dźwięk silnika Katjka wyrzuciła z siebie pełne zaskoczenia prze- kleństwo, a gdy wystartowaliśmy, wydała przyprawiający o cia- rki krzyk i chwyciła za oparcie mego fotela. Gdy dałem jej słuchawki, wcisnęła je mocno na uszy i usiadła nadąsana w fote- lu. Jyp siedział sztywny w swoim fotelu, jego drugie białe zęby błyskały w szerokim uśmiechu - również nieco sztywnym, lecz z całą pewnością uśmiechu. Nawet tutaj, uwięziony w tej hałaś- liwej pułapce współczesnej technologii, zaraziłem się jego pod- nieceniem. Było to coś z ożywienia i pełnej uniesienia radości, które towarzyszyły wypływaniu wraz z nim w morze, gdy bryza spoza wschodu słońca napinała nasze żagle, a dziób zanurzał się głęboko i wysuwał wyżej, wysoko ponad horyzontami Jądra, w ziemskim powietrzu. Postukał mnie w ramię i wskazał coś palcem; spojrzałem w górę, spodziewając się ujrzeć chmurny archipelag stojący przed nami otworem, jak zwykle. Lecz porywisty wiatr szybko oczysz- czał niebo z chmur, ukazując błyszczący księżyc. Strzępy nisko zawieszonej chmury przeleciały obok nas niczym poszarpane sztormem żagle, a my przemknęliśmy pośród nich niczym rekin przez ławicę srebrnych rybek, to błyszczących światłem księżyca, to szarych jak mgła. Był to dziki lot i łatwo można było stracić orientację. Skierowałem małą maszynę na zachód, starając się jak najlepiej wypełniać przepełnione podnieceniem wskazówki Jypa, aż ujrzałem na horyzoncie, poznaczony pędzącymi chmurami, stalowy błysk otwartego morza. Pomijając fakt, że przez cały czas podskakiwał w fotelu i próbował wychylić się za okno, Jyp czuł się, jak u siebie w domu, choć pobladł nieco, gdy zorientował się w odczycie prędkości. Skierował mnie w stronę wybrzeża i poza nie, wydając polecenia z tą samą pewnością siebie, co podczas nawigacji na statkach. Kurs składał się z nieprawdopodobnej serii zmieniają- cych się co chwila wektorów, które prowadziły to w chmury, to z nich. Nie mogłem doszukać się w tym żadnego sensu, lecz z pewnością zostawiły na radarach straży przybrzeżnej jakieś tajemnicze znaki. - Jesteś pewien, że potrafisz ją znaleźć? - krzyknąłem do interkomu, zerkając nerwowo na wskaźnik paliwa. Wskazał ręką. - Wyruszyła zaledwie przed tygodniem, tym szlakiem. Nie sposób ich przeoczyć! Z Zakynthos do Hiperborei przez Słupy Herkulesa i Folkestone, tam właśnie Mali zostawiła mi wiado- mość. Może skręć trochę na północ. Powiedz, masz radar na tej pułapce na szczury? Miałem, lecz tylko dla innych obiektów w powietrzu