ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Nikt nie miał. Elton zawrócił i na niskim biegu zjechał ze wzniesienia. Po paru minutach Kit zawołał: — Skręcaj w tę boczną drogę! Elton zatrzymał wóz. — Nie da rady — powiedział. — Patrz, ile tam śniegu. Napadało go na ponad stopę, a na dodatek nikt tamtędy ostatnio nie przejeżdżał. Nie ujedziemy nawet pięćdziesięciu kroków. Kit doznał tego samego uczucia paniki, które dopadało go, kiedy przegrywał w blackjacka i odnosił wrażenie, że jakaś siła wyższa rozdaje mu złe karty. — Jak daleko stąd do domu twojego ojca? — spytał Nigel. — Niecałą... — Kit przełknął z trudem. — Niecałą milę. — Spory kawałek w taką pogodę — mruknęła Stokrotka. — Alternatywne rozwiązanie — powiedział Nigel — to czekać tu, aż ktoś będzie przejeżdżał i zarekwirować mu samochód. — Będziemy tak czekali do usranej śmierci — burknął Elton. — Przez całą drogę nie widziałem ani jednego jadącego samochodu. — Zaczekajcie tutaj — powiedział Kit. — Sam pójdę po tego land-cruisera. Nigel pokręcił głową. — Coś mogłoby ci się stać, na przykład ugrzązłbyś w śniegu, i gdzie byśmy cię szukali? Lepiej trzymać się razem. Kit domyślał się, że powód jest inny: Nigel mu nie ufa. Podejrzewa, że postanowił się wycofać i zawiadomić policję. Kitowi ani to było w głowie — ale skąd Nigel mógł mieć co do tego pewność? Zapadło milczenie. Siedzieli nieruchomo, odwlekając moment, kiedy opuszczą ciepłą kabinę samochodu. W końcu Elton zgasił silnik i wysiedli. Nigel mocno przyciskał do piersi burgundowy neseser. To dla niego tak cierpieli. Kit niósł laptopa. Może trzeba będzie jeszcze przechwytywać jakieś telefony do i z Kremla. Elton wyjął ze schowka pod deską rozdzielczą latarkę i wręczył ją Kitowi. — Ty prowadzisz — rzucił. Kit ruszył bez dyskusji przed siebie, brnąc po kolana w śniegu. Słyszał za sobą postękiwania i przekleństwa, ale się nie oglądał. Albo dotrzymają mu kroku, albo zostaną z tyłu. Zimnica była nieludzka, a oni nieodpowiednio ubrani. Myśleli, że większa część akcji upłynie im w zamkniętych pomieszczeniach albo w samochodach. Nigel miał na sobie sportową wiatrówkę, Elton płaszcz przeciwdeszczowy, a Stokrotka skórzaną kurtkę. Kit był z nich wszystkich ubrany najcieplej, w puchową kurtkę. Na nogach miał traperki, Stokrotka motocyklowe buciory, ale Nigel z Eltonem zwyczajne mokasyny. Kit dygotał z zimna. Ręce, chociaż trzymał je w kieszeni kurtki, szybko mu zgrabiały. Śnieg zmoczył do kolan dżinsy i topniejąc, spływał do butów. Odnosił wrażenie, że odmroził już sobie nos i uszy. Znajoma droga, którą w dzieciństwie przemierzał tysiące razy czy to pieszo, czy na rowerze, była teraz niewidoczna i wkrótce stracił orientację. Były to szkockie wrzosowiska, skrajem drogi nie biegł żaden żywopłot ani murek, jak to ma miejsce w innych regionach Anglii. Po obu jej stronach rozciągały się nieużytki i nikomu nie przyszło do głowy ich ogradzać. W pewnej chwili odniósł niemiłe wrażenie, że zboczył z kursu. Zatrzymał się, pochylił i zanurzył ręce po łokcie w śnieg. — Co jest? — spytał z irytacją Nigel. — Chwileczkę. — Kit namacał gołymi dłońmi zmrożoną ziemię. A więc rzeczywiście odbił od asfaltowej drogi. Tylko w którą stronę? Chuchając w zziębnięte dłonie, rozejrzał się. Teren po prawej jakby się wznosił. Tam chyba jest droga. Przebrnął kilka kroków w tamtym kierunku i znowu wbił ręce w śnieg. Tym razem namacał asfalt. — Tędy — powiedział ze zdecydowaniem, którego wcale nie czuł. Po jakimś czasie stopiony śnieg, którym nasiąknęły dżinsy i skarpetki zaczął z powrotem zamarzać, i przy każdym ruchu gołe ciało wchodziło w przykry kontakt ze zlodowaciałą skorupą. Po półgodzinie marszu powziął podejrzenie, że kręcą się w kółko. Stracił orientację. Zwykle nocą lampy palące się na zewnątrz; domu widać było z daleka, ale dzisiaj poprzez śnieżycę nie przebijał się nawet promyczek światła, który wskazałby mu drogę. Nie było słychać szumu morza. Nie czuć było jego zapachu. Równie dobrze mogłoby się znajdować pięćdziesiąt mil stąd. Zdawał sobie sprawę, że jeśli zabłądzą, umrą z wychłodzenia. Był już nie na żarty przestraszony. Tamci szli za nim zrezygnowani i milczący. Nawet Stokrotka przestała bluzgać. Brakowało im tchu, byli przemarznięci i nie mieli siły się skarżyć. W końcu Kit, w gęstniejącym wokół mroku, o mało nie wpadł na gruby pień wysokiego drzewa. Byli w podchodzącym pod dom lesie. Poczuł taką ulgę, że miał ochotę paść na klęczki i dziękować opatrzności. Stąd już trafi. Brnąc krętą ścieżką przez las, słyszał, jak któreś z podążającej za nim trójki podzwania głośno zębami. Miał nadzieję, że to Stokrotka. Stracił czucie w palcach u rąk i stóp, ale nogi jeszcze go niosły. Tutaj, pod osłoną drzew, śnieg nie był już tak głęboki i mógł iść szybciej. Blada łuna na wprost powiedziała mu, że zbliża się do oświetlonego domu. Las wreszcie się kończył. Kierując się na tę łunę, dobrnął do garażu. Duża brama była zamknięta, ale obok niej znajdowały się drzwi, których nigdy nie zamykano. Kit odnalazł je i wszedł. Wspólnicy za nim. — Dzięki Bogu — mruknął posępnie Elton. — Już myślałem, że przyjdzie mi dokonać żywota w tej zakichanej Szkocji. Kit zapalił latarkę