Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Taką, jaka była na samym początku. Skrzydlatą, świetlistą i równie młodzieńczą jak owo dziecko, które siedziało teraz u jego stóp. Ale potem, gdy okaleczono ją i strącono z najwyższego z miejsc, i jeszcze później, gdy brocząc z pustych oczodołów strumieniami czarnej krwi, która zatruła ziemię, Annyonne czołgała się na miejsce swego przeznaczenia, wówczas nie pozostało nic prócz śmierci, która podążała za nią i poprzez nią. Pobladła. Mimo półmroku widział, że nawet jej wargi stały się białe. Ale nim jeszcze zdążył jej dotknąć, znów zaśmiała się tym samym przyciszonym, złym śmiechem. - Dary bogów... Przeklęte dary bogów. Podniosła się - dostrzegł nie więcej niż czerwonawy wieczorny połysk na powierzchni szaty i długie włosy. Szła ku zboczu poprzez kępy kolczastych krzaków, które sięgały jej zaledwie do kolan, powoli, obok skręconego pnia strzaskanej piorunem sosny, bezszelestnie, z namysłem, jakby nie istniała krawędź i urwisko - i bał się, że skoczy w dół. Cienie falowały na trawie, a on zaczął się modlić: "Przystań, nim przekroczysz poszarpany cień pnia, nim wejdziesz w zarys gałęzi". Zatrzymała się dopiero nad krawędzią kamieniołomu, poza pasmem cieni. - Myliłeś się co do mnie w wielu rzeczach, ojcze - oznajmiła przez ramię. Pochyliła się, rwąc spódnicę na wąskie pasma, by nie krępowała ruchów. To, co nastąpiło potem, przypominało taniec, lecz nim nie było. Jej ruchy były nieskończenie powolne, niczym zawieszone w powietrzu. Zamrugał, czując pod powiekami palące łzy, które nie chciały wypłynąć. Pochodził z wioski nieopodal i nigdy nie czuł zamiłowania do sztuk, którymi od wieków szczyciło się opactwo. Nie pożądał wielkich tajemnic. Dlaczego ja, pomyślał z żalem, dlaczego właśnie ja? Niebo było bezchmurne. Wąski ułamek księżyca wisiał wysoko, a dziewczyna na skraju urwiska zdawała się płynąć w powietrzu. Przypomniał sobie jezioro, gdzie niegdyś podbierał z braćmi jaja dzikich kaczek, i lecące nad wodą żurawie, jak stawały się czarne na falującej tarczy słońca, i głosy, którymi krzyczały o zmierzchu. A potem skończyła i przypadła do ziemi gwałtownie, jak strącona kamieniem kaczka. - Więc także i w tym pomyliłeś się, ojcze - powiedziała, nim zdążył krzyknąć, przestraszony, że zrobiła sobie krzywdę. - Miałam cztery lata, kiedy pokazano mi kroki. Minęło dalszych osiem, nim zdołałam je powtórzyć bez błędów, ale kochałam mojego nauczyciela i byłam uparta - uśmiechnęła się nieznacznie. - Tam, skąd pochodzę, nazywają to tańcem Annyonne. Czy wierzysz w przepowiednie, ojcze? Słabo potrząsnął głową. Łzy, piekące, nie przepłakane łzy napłynęły mu pod powieki. - Powiem to tobie, ale możesz powtórzyć każdemu -rzekła. - Przeszłam daleką ścieżkę, najdalszą. Poprzez ciemność, bo wszystkie gwiazdy pospadały, jedna po drugiej, i nie zastraszy mnie stara baśń. Jest taki dług, ojcze - jej oczy znów wydały mu się smutne, najsmutniejsze - który wypalił mnie bez reszty. Którego nigdy nie wypłacę. Więc jest taki dług i nie nagnę się do niczyjej woli. I wtedy przypomniała mu się piosenka, którą śpiewali nad jeziorem, senni od podebranemu ojcu piwa, z brzuchami do przesytu napchanymi pieczonym sumem, rozleniwieni. Hej, lekko po niebie leci ptak, Lecz nie doleci. *** Zarzyczka, córka Smardza, pana na Żarnikach, z niesmakiem przyglądała się swym dłoniom, pokrytym trwałymi plamami cynobru i ochry, z ciemnymi obwódkami za paznokciami i świeżą blizną nad prawym kciukiem. Kolejny raz wytarła je o skórzany fartuch, pełen wytrawionych kwasem dziur i plam, i na koniec, dla pewności, schowała w kieszeniach. Przez okno pracowni widziała gałęzie śliw, okryte kiściami bladych kwiatów. Rozmyślała chwilę bez pośpiechu, gdyż nie lubiła się spieszyć. Na koniec zatkała retortę i odstawiła do szafy, choć żółta zawartość bulgotała z wyrzutem. W dole służebne minęły Bramę Lwów o gładkim sklepieniu i fryzie bogato inkrustowanym lapislazuli. Schodziły wzdłuż muru cytadeli, północną ścieżką ku strumieniowi. Księżniczka widziała tylko ich jasne suknie i kosze pełne bielizny. Na bocznym stoliczku parzył się jej ulubiony brunatny krwawiennik. Księżniczka objęła kruchą czarkę. Napój był gorący, parzył palce. Przy dzbanku leżał rozpieczętowany list od mistrza Kośmidra i Zarzyczka wiedziała, że wkrótce ktoś przyjdzie do pracowni - służebna, kapłan, a może nawet sam Wężymord - a wówczas ona przestraszy się na dźwięk kroków za plecami i gwałtownie upuści filiżankę, zalewając pismo krwawiennikiem. Twój brat wypłynął z Wysp Szylkretowych, głosił list mistrza Kośmidra, i na Żary zawita do Spichrzy. Niewiele umiała sobie przypomnieć z czasów przed masakrą i kiedy pierwszy raz opowiedziano jej historię kniazia Żalników i jego małżonki, ludzie owi wydali się jej odlegli i obcy. Najlepiej pamiętała południowy skraj ogrodów, dokąd uciekała z bratem w owe dnie, gdy jej ojciec biegał z krzykiem po komnatach cytadeli. Pamiętała też, jak umazani błotem leżeli w kryjówce pod liśćmi łopianu, a on snuł opowieści o zwierzętach nocy, o białej myszy, która mieszka w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego wieczoru stała się niebieska, o nietoperzu, który pomylił księżyc ze słońcem i uwierzył, że jest ptakiem. Śmialiśmy się z tych opowieści, pomyślała. Jednak w cytadeli było coraz więcej biegania po korytarzach, coraz częściej Smardz zabraniał żonie wychodzić z pracowni